RAJD GÓRNIKÓW 2016 - KLUB GÓRSKI PROBLEM

Idź do spisu treści

Menu główne:

RAJD GÓRNIKÓW 2016

RAJDY

47 RAJD GÓRNIKÓW MIEDZI - SOKOŁOWSKO 2016
W dniach 1-2 października odbył się 47 Rajd Górników Miedzi - Sokołowsko 2016. Zakończenie Rajdu miało miejsce na terenie Ośrodka RADOSNO w Sokołowsku.
W Rajdzie wzięło udział 380 osób. Z Klubu Problem było 7 osób: Krzysia, Ania, Grażynka, Tadziu, Kacper, Dominik i jo, czyli Heniuś! Kwatera nasza mieściła się w starawym, niedoinwestowanym od czasów młodego Gierka ośrodku "BIAŁA SOWA" w Michałkowej k/Walimia. 
W sobotę wyruszyliśmy zielonym szlakiem z Lubiechowa. Przemaszerowaliśmy przez Książański Park Krajobrazowy, gdzie zatrzymaliśmy się na kwadrans nad Jeziorkiem Daisy. Potem kolo wapienników przez Pogorzałę, Modliszów i Złoty Las dotarliśmy do Zagórza Śląskiego. Następnie okrążając Zamek Grodno, mijając kilka ciekawych formacji skalnych, niebieskim szlakiem dotarliśmy do naszej bazy w Michałkowej. Wędrówka ta zajęła nam prawie 6 godzin. Oczywiście na kwaterze była walka i podchody o szybkie wtargnięcie do kabiny prysznicowej. Tak "szczęśliwie" się złożyło, że na 50 osób była tylko jedna łazienka...w mordę! Ja się zaczaiłem za winklem korytarza i pomimo boleści biodrowych, sprintem wystartowałem do uwolnionego prysznica. W łazience był straszliwy zaduch, a skroplona para ściekała strugami po ścianach. Oczywiście kabinka upieprzona była mydlinami, szamponami itp. środkami dezynfekcyjnymi. Normalka po kilkunastu użytkownikach jeden po drugim.
O 17-tej była obiadokolacja. Bardzo dobra, wynagradzająca nam trudy, wręcz mozół wędrówki. Cały rajd kosztował nas po 120zł.
Wylewamy się wreszcie z autobusu i rozpoczynamy wędrówkę. Pod wodzą i opieką wspaniałego pod każdym względem Eugeniusza Paszkiewicza, zabierając do plecaczków prowiant, popitkę i takie tam..duperele ruszamy przez laski, górecki i pola Pogórza Wałbrzyskiego. Pogoda była klarowna, letnia, więc nikt nie musiał ubierać skafandrów czy kurtek. Ja zażyłem dwie tablety na swoje bóle, w graby chyciłem kije i heja! Zmierzmy się z tymi kamolotami, wykrotami i śliskimi korzeniami drzew.
Nad Jeziorkiem Daisy wysłuchaliśmy frapującej opowieści Gienia o zatrważającej historii z dawnych wieków, o miłości, zawiści, zdradach, mordach i bijatykach o majatki i nałożnice, toczonych na wzgórzach wokoł tego urokliwego miejsca. Dzisiaj króluje tu cisza i spokój. Tylko od czasu do czasu zapiska pliszka lub zarechoce żabka, a zefirek zaszeleści leciutko listkami osiki. Miejsce do osobistych przemyśleń i odpoczynku w samotnosci. I ta wspaniała gama zieleni lasu mieszanego.
 Rozstaje dróg. Bez wyraźnego oznakowania. Po krótkim drapaniu się za uchem, Gieniu, mający orientację w terenie jak wadera prowadząca watachę, bezbłędnie wybrał właściwą trasę. Za chwilę ukazały się nam zielone oznakowania szlaku. Coraz więcej brązowych liści zaścielało drożyny. To znak nadchodzącej jesieni, która w górach trwa bardzo krótko i może niespodziewanie przysypać wszystko bielutką pierzynką. Wiewiórki uwijały się chyżo, znosząc do swoich skrytek orzeszki leszczyny i buku. Pachniało świeżo ściętymi dłużycami drzew, które w sągach ułożone czekało na wywóz do tartaku.

Na szlaku doszliśmy do zagubionej wśród gór i lasów pipidówki o nazwie Złoty Las, gdzie była knajpa w której serwowano browarki z Czech, Moraw i Orawy. Oczywiście musieliśmy strzelić halbę "Krakonosia", bo patriotyzm lokalny zobowiązuje. My som z Krakonosiami związani prawie od dziecka, to i swojaka pijemy. Pychota. Poproszę riplaya. Ja udawałem Czecha i do kelnerki rzekłem: "Dajte drugeho halba, prosim was". Nie ma to jak ceske pivo!
Krzyże pokutne. Dosyć sporo jest ich na naszych terenach. Znaczy się, że za dawnych czasów okolice obfitowały we wszelkiej maści złych, przestępnych ludzi. Nie wiem, czy pokuta w postaci wielomiesięcznego kucia takiego krzyża w granicie czy bazalcie przynosiła ulgę duchową i rozgrzeszenie takiemu złoczyńcy. Ale przynajmniej jest po nim pamiątka wieczna, prawda? Prawda.
Wreszcie w bazie. Czekała na nas bardzo smaczna obiadokolacja. Zupka ogórkowa, a na drugie ładny kotlet schabowy panierowany, kartofelki purre, kapustka zasmażana i surówka z marchewki. Tylko ta cerata zaścielajaca stoły. Folklor gomółkowski jak cholera, chłe, chłe. Nigdzie już w stołówkach nie uświadczysz tak gumą pachnącej ceraty zamiast obrusa. Siermiężne, metalowe krzesełka wyścielone czarną dermą i ściany z pajęczynami w rogach sufitu przenosiły nas w czasy młodego PRL-u, tworzyły niezapomnianą atmosferę lat 60-70-tych. Na popitke był kompocik z czereszenek. Taki owoc środkowoeuropejski.
Wieczorową porą, syci i czyściusieńcy, wypomadowani,  zasiedliśmy na szezlągach w świetlicy. Czyli Grupa PROBLEM. Reszta, czyli Grupa Wędrowca balowała na dworze przy ognisku. Byli zbyt głośni jak na wytrzymałość naszych małżowin usznych, więc my tak bardziej kameralnie, kuluarowo. Przy coca coli, sprayu, wodzie mineralnej i czymś mocniejszym na popitkie, rozprawialiśmy do późnych godzin nocnych. A to o swoich dolegliwościach, a to o NFZ-cie, o "dobrej zmianie" jaka idzie dla emerytów. Taka wymiana wiedzy współczesnej dała mi bardzo dużo. Dowiedzialem się o rzeczach, o których nie miałem bladego pojęcia. Odchamiłem się znacznie i jako mądrzejszy mogłem rzucić się na skrzypiące kojo. A Tadziu nad ranem urządził sobie koncert chrapanka, co mnie tak rozbawiło, ze musiałem tlumić perlisty śmiech kocem w poszwie robiącym za kołderkę, chłe, chłe. Ale zimno nie było.
W niedzielę cała grupa wyruszyła z Unisławia Śląskiego na Bukowiec. Górka nie za wysoka, ale w pewnych partiach upierdliwa, z 40-stopniowym upadem w partiach podszczytowych. Mnie tam nie było. Odpuściłem przez wzgląd na swoje zdemolowane bioderka i stos pacierzowy.
Jak miałem się tam drapać na tą cholerną górkie, po kriolezji kręgosłupa i przed wmontowaniem endoprotez biodrowych? Zresztą mądrzejsi ode mnie /koleżanki i koledzy problemowcy/ odradzali mi ten wygłup w takim stanie. I mieli rację, bo szlak był mokry i niestety, jak się potem okazało, niebezpieczny.

Krzysia, ta wspaniała i doświadczona trekkerka, która od dziesięcioleci przemierzała wszystkie szlaki sudeckie, na zboczu Bukowca wykonała przecudne, cyrkowe salto i chroniąc kark i głowę, padła na ręce. O zgrozo! O zły losie! O q***a!! Nadgarstek lewej ręki Krzysi trzasnął jak sucha gałązka miłorzębu, łamiąc się w kilku miejscach. W dodatku z przemieszczeniem!!! Krzysia tylko smacznie zaklęła /tak mi doniesiono/ i do samego końca rajdu, pomimo bólu zachowała radość życia i dobry humor. Troszkę mniej niż dobry. Ale ja ten fatalny "ślizg" przypisuję przede wszystkim "adidaskom" na nogach Krzysi. Zero protektora /jak to w tego rodzaju trampkach/, żadnego usztywnienia kostki nogi, jak w butach do trekkingu, z cholewką nad kostkę. To się często i szybko mści.
Jakby tego jednego wypadku było mało, to Ania Wachulaczka przyznała się, że podczas kolacji złamała ząb, dwójkę lewą górną czy dolną? Złamała go gryząc pomidorka w plasterkach !!! A może tego schaboszczaka b/k /sic!/ I ten "ułamek" połknęła razem z rzeczonym pomidorkiem.  Oby nie wpadł do "ślepej kiszki", bo byłaby operacja na otwartej jamie brzusznej. Horror! A mnie, po sobotnim sześciogodzinnym wyrypie cała miednica i kręgosłup w partii przydupnej tak napierdzielały, że musiałem zażyć dwa COMBO FORTE...w mordę ! Starośc..qrwa...starość!!!
 No i w końcu, wszyscy w jakimś tam, lepszym czy gorszym stanie, doczołgaliśmy się na miejsce zakończenia Rajdu. Jak wspomniałem na początku, zakończenie rajdu miało miejsce przy ośrodku i restauracji RADOSNO w Sokołowsku. Był luz, bo na rajdzie było tylko 380 uczestników. Najmniej w historii tych rajdów. Co się dzieje, proszę Państwa? Stara gwardia rajdowców wypada pomalutku na bocznicę. zostają obserwatorami, a młodzieży za bardzo nie widać, psia krew! Mam nadzieję, że program rządowy +500 powiększy zastępy turystów górskich i członków PTTK.
Nasi najmłodsi członkowie Klubu w pocie czoła uwijali się przy organizacji i obsłudze rajdu. Dominik i Kacperek przyjechali z całymi rodzinkami, a więc musieli mieć i baczenie na swoje żony, żeby przypadkowo nie "zeszły ze szlaku" i jednocześnie karmić, przewijać i zabawiać swoje malutkie pociechy. A pić się im cholernie chciało. Oczywiście myślę tu o tatusiach, nie bobasach. Zjedli w galopie kaszaneczkie z chlebusiem i jazda do pieluch, chłe, chłe. A kupki do reklamówki!!! Kupki, nie kubki, chłe, chłe. Tfu...bhłeeee! Znam ten smrodek.
Już od wieków komandorem rajdów jest sam Pan Marian Hawrysz. Żadne choróbska Go nie imają, żadne szkwały ni zadymki Mu nie straszne. W swoim czerwonym, wyblakłym od wichrów, deszczu i słońca polarku, z mikrofonem w ręku, ogłasza zawsze dla nas smutną wiadomość. Koniec rajdu! Przy nim /Marianie/ od lat staje Beatka, wręczająca dyplomy i upominki najlepszym grupom na szlakach rajdu. Potem rąsia Pana Prezesa - komandora, w tył zwrot i następny /-a/.

Na wojskowej kuchni wesoło bulgotał wyśmienity żurek z kiełbaską i jajeczkiem dokladanymi osobno, tak dla sprawiedliwości. Żeby jednemu nie trafilo się sześć kawałków kiełbaski i całe jao, a drugi dostał tylko kartofelka w zupie, kurna Olek!  Na grillu rytuał pieczenia wykonywał sam właściciel RADOSNA. Wszystko byłoby very good, żeby nie ta nieszczęsna organizacja grillowania karkóweczek, kiełbasek i kaszaneczek. Ostatnie dno. Widać było wyraźnie, że gościu nigdy nie grillował dla 380 osób. Przecież to trzeba było wcześniej podpiec wstępnie wszystko, a potem tylko dopiekać. Albo wyposażyć się w jeszcze jeden zestaw grilowniczy. A tu co? Ano jajco! Jak kolejka zaczęła się ustawiać,  to dopiero w szaleńczym galopie kucharka zapylała z surowym mięsem w misce do grilla. Gwarantuję Wam, że sam, z jednym, tylko jednym pomocnikiem wykonałbym to grillowanie pięć razy szybciej. Co tam pięć, siedem razy szybciej. Zrobiłbym sobie wyżej półkę metalową nad grillem i na niej układał podpieczone porcje. Byłyby ciepłe, gotowe do dopieczenia. A na fotce widać, że piecze się tylko 20 karkówek. To bardzo łatwo jest policzyć, kiedy ostatni rajdowicz, czyli 380-ty dostanie swoją porcję, skoro pieczenie trwa okolo 20 minut. Podpowiedziałem ludziom, żeby brali surową padlinę i wyroby do domu. Ja tak zrobiłem i miałem dwa obiady dla calej rodziny. Trzeba jednak przyznać, że biała kiełbaska, również ta podwawelska /?/ oraz karczek były bardzo dobrej jakości. Smaczniusie! Brawo pan Masażysta, chłe, chłe. Tylko zapomniałem, z jakiej to masarni pochodziły te specyjały, psia krew! Chyba z Walimia. Jak odjeżdżaliśmy, ludzie pokornie, z opuszczonymi głowami jeszcze stali karnie w kolejce po karkóweczkę i kiełbaskę. A ten grillman z bożej łaski piekł i piekł i ... qrwa...tego pieczenia nie widać było końca !!! Za to serwowany na rajdzie czeski browarek OPAT, czule pieścił moje kubki smakowe...mhm...Powiem Wam w tajemnicy, że udało mi się nawet od barmana wyżebrać za frico jeden kufelek na system, na tzw."rencistę i cierpiącego kalekę". Rencistę ze starego portfela, ma się rozumieć, chłe, chłe.
Nareszcie chwilkę wytchnienia znalazł nasz wspaniały Gieniu. Mógł wreszcie pomyśleć o sobie i poszamać gorącą kaszaneczkę z kiełbaską. Poprawił to czeskim, wyśmienitym OPATEM serwowanym rajdowiczom, po czym wstał, czknął, beknął i zagwizdał na swoim szwajcarskim wieloczynnościowym gwizdku. Zbiórkaaaa! Ale gościu ma pamięć! Jakbym mógł spamiętać chociaż setną część tych wiadomości przekazanych nam przez Gienia, to bym zaszpanował przed kobitkami. Gąby by pootwierały szeroko ze zdziwienia. Skąd ten Heniuś ma taką wiedzę? Ale nic z tego. Mój zdegenerowany częściowo mózg tego nie ogarnia. Następnym razem wezmę na rajd dyktafon i będę podtykał go pod dziób Geniowi. Wszystko nagram i w domu będę to kuł na blachę. Chociażby ten kawał o małym Jasiu z zabitą żabą, ha, ha, ha!
Fajne koszulki sobie zafundowały "Łaziki". Błękitne, z perlontexu, oddychajace, z logo klubu. Profesjonały!
Nigdy nie było rajdu bez muzyczki "na żywo". Na tym rajdzie na swojską nutkie grała Kapela Smolniczanie. Dwie gitary, akordeon, saksofon, bongosy, czynele i bęben. Mieli dostosowany repertuar do chwili, więc się podobali, chociaż wszyscy byli zaawansowanymi emerytami.
I tak zakończył się nasz tegoroczny RAJD GÓRNIKÓW MIEDZI - SOKOŁOWSKO 2016.
Ale...NIE! NIE zakończył się, bo w drodze powrotnej nasz niesamowicie zorganizowany Pan Kierownik Eugeniusz, dla mnie Gieniuchna, przygotował niesamowitą niespodziankę.
Otóż zajechaliśmy z fasonem do Jedlinki. A tam, do browaru o tej samej nazwie co miejscowość. JEDLINKA.

Na dziedzińcu browaru przywitała nas kopia trzypłatowca Czerwonego Barona czyli Manfreda von Richthofena, największego asa lotnictwa I Wojny Światowej. A w środku browaru oczywiście na pierwszym miejscu piwo "Czerwony Baron" o mocy5.0% i12,2% extraktu. Dalej "Marcowa Dama" z 6,1% alc. i 13,7% extr. "Jaśnie Książę" o mocy5,4% alc. i 12,5% extr. i"PrzenicznyPan" z 5,3% alc. i 12,6% extraktu.

Piwa są serwowane w kuflach 0,5l, 1l oraz w zestawach tzw.czworakach po 0,125l z każdego gatunku. Obsługę stanowią mlodzi chłopcy i dziewczęta, których, jak zaobserwowałem,  doskonale przygotowano do tego zawodu. Sprawnie i szybko załatwiają klientów. Podpowiadają, które piwo jest najlepsze, czyli trzeba zamówić wszystkie cztery najlepsze! Lokal z browarem prezentuje się ciekawie i nowocześnie. Można tu także zjeść pizzę z robionego na oczach klienta ciasta a nie jakiegoś mrożonego i różne zapiekanki. Po dokonanych próbach organoleptycznych muszę autorytatywnie stwierdzić, że "Czerwony Baron" dominuje wyraźnie nad pozostałymi Panami, Damami i Książętami.

Ponieważ uzurpuję sobie takie prawo, że za harówę przy tworzeniu tego sprawozdania cóś mi się należy, więc golę "Czerwonego Barona " przy kontuarze za Wasze zdrówko. Szczególnie za szybki powrót do zdrowia i na szlaki Naszej "połamanej" Krzysi. Drugiego browarka golę za ułamanego zęba Ani. A rada moja taka. Przyjeżdżajcie tutaj z grubą kaską, żeby sie rozkoszować tą atmosferą i tymi baronami. Drożyzna jak cholera!! Za kufelek 0,5l trzeba wysupłać aż 9 złociszów. Słownie dziewięć !
Żeby u producenta, w miejscu produkcji płacić aż tyle?! I za co? Bo ten "Czerwony Baron" du**py nie urywa...Ani pozostałe też nie... Imbirowe, korzenne czy gryczane piwko naszego  Dominika - "Ziemby" jest dwa razy lepsze! Mówię to Wam ja - Heniuś, w stanie spoczynku mistrzuniunio beer testman niekoncesjonowany. Hey!

Naszym  kierowcą był bardzo dobry "wodzirej" - Paganini kierownicy - Pan Eugeniusz. Wesoły, dowcipny i bardzo komunikatywny. A jak on jeździl po tych wąziutkich serpentynach i pod niskimi wiaduktami! Majstersztyk!
Wielkie dzięki w imieniu Klubowiczów PROBLEM-u i "Łazików" Panie Gieniu. Gieniu, bo przeszlismy na TY! Bez toastów!!!
A idąc już spać, chciałbym, aby przyśnił mi się ten pyszny i pachnący żureczek z jajeczkiem od szczęśliwej kokoty i białą kiełbaską. Z majerankiem, pieprzem i marcheweczką karotką...Ech!
Do zobaczenia na szlakach górskich!
Tekst i foto: C.H.-Heniuś. Bez autoryzacji.



 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego