21.04.2018 - V Bieg Papieski - W V Biegu Papieskim nie zabraklo także przedstawicieli Naszego Klubu. Wspaniała szóstka - co jest najważniejsze - dobiegła do mety bez pomocy ambulansu czy doraźnego dopingu farmakologicznego na trasie biegu. I żaden z Nich nie zrezygnował na trasie, dochodząc do wniosku, że "po cholerę mi ta katorga". Oto Oni, wg miejsc zajętych na mecie:
Jurek Weiss - 438 Edziu Pawłów - 458
Wiesiu Augustyn - 638
Zygmunt Kaniewski - 1372
Zbyniu Kościelny - 2008
Damian Czajkowski -biegł z wózkiem
Zaznaczyć tu należy, że Zbyniu Kościelny to 84-letni matuzalem, który w 1945 roku jako 11-letni skaut, witał horągieweczką armię wyzwalającą nasz Kraj. W czasie okupacji biegał z tajnymi depeszami do oddziałów partyzanckich, co wyrobiło w Nim niesamowitą siłę woli, odwagę i kondycję.
Za wielką chęć do biegania i uczestnictwo w tym pięciokilometrowym, morderczym biegu, należą się Wszystkim naszym "Pięciu Wspaniałym" największe słowa uznania. I duuży, zimny browarek z pianką na dwa, co tam na dwa, na pięć paluchów. Gwoli dokładności i rzetelności kronikar- skiej muszę dodać, że w Biegu uczestniczył także brat naszego przezacnego Pana Prezesa, Zdzisław Augustyn /m.781/ oraz syn Jurka Weissa Marcel /m.440/. Piękna, rodzinna tradycja kultywowana od dziada pradziada. Jak pieknie było popatrzeć, gdy na trasie syn wspomagał swojego ojca staruszka, podciągał go, podpychał, na mecie dając swojemu protoplaście wyprzedzić się o dwie pozycje. A Marcel mógł szpurtem zająć przynajmniej 257 miejsc bliżej, bo z dużym zapasem energii wbiegł na metę. Wzorcowe wychowanie dali dzieciom swym Ula z Jurkiem. Dobra, niemiecka szkoła.
A Zbysiu Kościelny jak to Zbysiu. Spokojnie wystartował w swoim nowym t-shircie, w adidasach z prawdziwą kauczukową podeszwą, z bujnym, srebrzystym włosem, rozwianym przez pęd powietrza jaki wyzwalał swoim galopem. Ten facet po prostu nie da się nie lubieć i nie ma siły, żeby Go nie podziwiać zawsze i wszędzie.
Poniżej: Z uśmiechem na ustach /przed startem, bo nie wiedzieli jeszcze, co ich czeka/ czterech oldboyów. Edziu Pawłów, Wiesiu Augustyn, Jurek Weiss i jego syn Marcel. Nigdy bym nie powiedział - widząc Marcela na foto, że ten starszy człowiek ma tylko 22 lata. To z pewnością wynik nadmiernego chlania Red Bulla i Energetizera plus Coca Cola, tfu! Jurek musi coś z tym zrobić, koniecznie, chłe, chłe. Edzia nie podejrzewałbym o takie ekstremalne wyczyny. Zawsze spokojny, usmiechniety, nie narzucający się w towarzystwie, ot, zatańczy z Elą przy ognisku jakiegoś wygibasa, wypije mały browarek i wszystko. Wiesia nie będę komentował, bo to brat mojego pryncypała, więc mógłbym mieć przes***, przesunięte stanowisko na niższe, chłe, chłe. Już nie mogę się doczekać "Wiesiowych"
grań i śpiewów dumek ukraińskich czy pieśni starocerkiewnych. Ale to będzie juz niedługo, na Rajdzie KGHM 20018. Tam wszyscy biegacze spotkają się, zdadzą relacje i zdradzą tajemnicę zachowania ekstremalnej kondycji po sześćdziesiątce. To jest przykład wielkiej radości życia, umiejętności dbania o zdrówko psycho i fizo, myślenia i działania pozytywnego. To szczęście mieć takich kolegów. Oni emanują bardzo pozytywną energię, którą ja staram się chłeptać zawsze i wszędzie.
Poniżej: Czterech biegaczy ze zwoimi żonami i dziećmi. W czerwonym t-shircie Zygmunt Kaniewski ze swoją Marysieńką. Zygmuś to mój rocznik, ale pomimo sędziwego wieku jest pełen wigoru i fantazji. Tylko powinien już ograniczać /tak jak pozostali biegacze z Problemu/ takie mordercze wygłupy. Rozumiem, szczytny cel, idea, ale biegając po "tretuarze" wybijają swoje stawy kolanowe i skokowe. Biodrowe zresztą też. Wstrząsy przenoszą się także na czaszkę, co nie pozostaje bez wpływu na przystawkie mózgową, prawda? Prawda! I stąd to szaleństwo biegowe, chłe, chłe. Niesamowite i niepospolite w całej tej historii jest to, że Zbyszek, Wiesiu, Jurek byli świadkami i uczestnikami narodzin PROBLEMU. 50 lat w Klubie, a Oni ciągle biegają ! Do nas powinny przyjechać jakieś czołowe telewizje TVN, BBC, Polsat, Trwam i pokazać na paltformie cyfrowej tych NIEZNISZCZALNYCH, dla których czas się zaatrzymał. Brawo Chłopaki. Podziwiamy Was i z zazdrości łobgryzamy szpony, że tak nie mogymy, chłe, chłe. Za ten pochwalny pean proszę zrobić ściepę na browarka rajdowego. Dla mnie oczywiście.
I tak to V Bieg Papieski z udziałem sprinterów z Klubu Górskiego PROBLEM przeszedł do historii biegactwa masowego.
I co się okazało parę dni później? W BP galopował także nasz szósty klubowicz - Damian Czajkowski. Nie zgłosił Zarządowi K.G.Problem swojego uczestnictwa, za co dostał wytyk i prztyk. Damian biegł w grupie wózkarzy. To już młoda kadra Problemu, która zawsze i wszędzie ma PROBLEM. Co zrobić z dzieckiem, kiedy żona na szychcie a berbecia nie ma komu pewnemu zostawić ? Ano pakuje się malucha do wyczynowego wozidła z pałąkami, zabezpiecza chłopczykowi batony, napoje energetyzujące /kaszka na mleku 3,5%/ jakieś zabawki i ... heja na trasę. Po 5 kilometrach, na mecie, tatuś był mocno zgoniony ale po synku nie widać było najmniejszego zmęczenia. Najlepsza metoda wychowawcza to wpajać od małego chęć do aktywnego życia. Ruch to samo zdrowie. Podobno, chłe, chłe. Brawo Damianie ! Ale w wozidle to chyba trzeba było oponki wymieniać, co?
Foto Alan Weiss, komentarz: Crazy Henry - Heniuś.
********************************************************
To chyba pierwszy przypadek w naszym Klubie PROBLEM, aby członek naszej społeczności wzniósł się balonem nad Tatry nasze kochane. Ale ta historia ma ciekawy początek. Otóż 26 września, w dniu moich okrągłych urodzin zapukal do moich drzwi listonosz wręczając mi list polecony express. Otwieram i oczętom swoim nadobnym nie wierzę. Folderek firmy
BLUE SKY BALLOONS a w nim bilet na lot balonem. Od 40 lat mój syn ciągle słyszał o moich marzeniach, o locie balonem. No i zafundował mi lot moich marzeń. Tak wysoko z radości podskoczyłem, że o mało nie wyrżnąłem łbem w zabytkowy, sześcioramienny żyranol mosiężny, którego zresztą nie mam. Zadzwoniłem do tej firmy i umówiłem się na konkretny termin. Musiałem pojechać do Nowego Targu dzień wcześ-niej, bo już o godzinie 7:00 rano z tamtejszego lotniska wyruszały samochody z całym tym majdanem w kierunku Białki Tatrzańskiej, skąd miał się odbyć start balonu. Leciały dwa balony. W jednym ja z trojgiem pasażerów i pilotem, w drugim gruchająca para. Facet od tego gruchania wymyślił sobie, że w balonie wysoko nad chmurami oświadczy się swojej partnerce i wręczy jej zaręczynowy pierścionek z dyjamentem. Potem zobaczyłem ten dyjament i okazał się on maleńkim diamencikiem w platynowej oprawie z misterną grawerką. Ale co dalej. Trzęsąc się po wertepach i dróżkach polnych zajechaliśmy na polanę i zaczął się wyładunek sprzęciora. Wszyscy uczestnicy lotu mieli zapierdzielać a nie stać i dłubiąc w nosku z bokowca się przyglądać. Ooo nie! Mnie troszkę kapitan lotu odpuścił to całe rozciąganie czaszy balonu na trawie ze względu na katastrofalny stan mojego zdrowia. Nie przypuszczałem, że sam pusty balon jest tak cholernie ciężki.
Kosz musieliśmy ustawić w pozycji pionowej i pomagać przy instalacji rusztowania z palnikami. Sam kosz był wspaniaLym dziełem firmy SCHROEDER. Pleciona wiklina z oparciem-poręczą obitą czerwoną skórą. Najpierw pilot wdmuchiwał do balonu zimne powietrze wentylatorem z napędem spalinowym i po wypełnieniu czaszy uruchamiał pulsacyjnie palniki. Płomienie buchały na 3-4 metry do wnętrza. Cholera - pomyślałem sobie - jakby w locie tak przypadkowo zawiało z boku i płomień liznął materiał, to byłoby po balu. Ani kawałka spadochronu, do ziemi kilkaset metrów i co? Ano jajco! A huk tych palników był zatrważający. Jakby lew ryczał nad zabitą gnu.
Wreszcie wzbiliśmy się w przestworza i po jakimś czasie znaleźliśmy się nad chmurami. Otworzyła się przed nami niesamowita panorama całych Tatr. Od Grzesia, przez Wołowiec, Starorobociański, Ciemniak, Kasprowy aż po Świnicę, Szpiglasowy i Rysy. W oddali majaczył Gerlach. To było fantastisze. Żadne tam loty boeingami czy innymi aluminiowymi rurami z wizjerami nie oddadzą tego wrażenia bycia w powietrzu jak lot balonem. Bo to powietrze było czuć z każdej strony. I tą wilgotność chmur przez które przebijaliśmy się kilkakrotnie. I cisza...cisza którą przerywał tylko od czasu do czasu ryk palników. Wszyscy pasażerowie włącznie ze mną doznaliśmy jakiegoś orgazmu, ekstazy i może nirwany. Czuliśmy się jak ci ptacy dla których grawitacja nic nie znaczy. Pod nami przesuwały się maleńkie domki góralskie i takież śmiesznie malutkie poletka z barankami. A nad nami niesamowity lazur nieba. Bosko.
Oczywiście, jak na członka Klubu Górskiego PROBLEM przystało, eksponowałem nasz proporczyk i zostałem zmuszony do opowiedzenia historii i wytłumaczenia frapującej wszystkich nazwy PROBLEM. Jak to u mnie nieraz bywa, a tak po prawdzie to częściej niż nieraz, podkoloryzowywałem pewne wydarzenia klubowe, a cała załoga otwierała japy ze zdumienia. Tak, tak. A z Panem Bazylim Dawidziukiem, naszym pilotem i jednocześnie właścicielem firmy Blue Sky Balloons od razu przypadliśmy sobie do serca. Ten facet to z nami zarabia na chlebuś, ale od lat lata /fajna zbitka słów/ balonami sportowo po całym świecie. Latał w Australii, Japonii. USA, o całej Europie nie wspominając. Te pokrowce z pianki które widzicie za moją głową, to nie są dla wygody klientów, ale zabezpieczają one przewody gazowe idące z butli do palników, żeby w razie kolizji z gałęziami drzew czy innymi przeszkodami nie uszkodziły się i żeby wtedy nie było jednego potężnego grilla.
Półtorej godziny lotu mignęło jakby kwadrans. W duchu śmiałem się z radości i szczęścia, że wreszcie poleciałem balonem. Jakbym wygrał w Lotto to kupiłbym sobie takiego balona z koszem i bym latał, latał, latał. Licencję też bym kupił. Cztery wielkie butle starczą na kilkanaście godzin lotu, więc można szurnąć nawet do Moskwy i wylądować na Krasnym Placu i skoczyć do Władimira Władimirowicza na stakańczyk horiłki. Tylko ta KGB ! Ubiliby zanim wyskoczył- bym z kosza. Albo przy sprzyjających wiatrach poleciał do Norwegii i poprosił o azyl.
Jak żeśmy lądowali mając jakieś 20m pod koszem, pilot wychylił się poza kosz i krzyknął do jakiegoś górala, czy możemy u niego wylądować. Wedle chałupy - jak to oni mówią. Po akceptacji pilot upuścił górnym zaworem powietrze z czaszy i wzorcowo wylądowaliśmy na łące całej zas***ranej bobkami owczymi. I na tym nie skończyła się nasza przygoda. Pan Bazyli najpierw przeprowadził chrzest baloniarza. Polegał on na tym, że każdy klękał na tej zas... trawce, ojciec chrzestny brał kosmyk włosów /nie ucinał/ i podpalał natychmiast gasząc płomień wodą i każdemu chrzczonemu buźkę smarował łajnem rozbełtanym z błotkiem.
Po tym namaszczeniu każdy musiał położyć się na worze ze zwiniętym balonem i dostawał naprawdę silnego "dupnioka" w żyć. Po tych wszystkich egzorcyzmach nasz pilot otworzył butelkę francuskiego "Champion de la Cruax" i wznieśliśmy toast za brać baloniarską. Wzniosłe to było i radosne uczucie.
Oczywiście uroczyście dostaliśmy certyfikaty lotu balonem i tym sposobem zostaliśmy wciągnięci na listę braci baloniarskiej. Poczułem się jakimś lepszym, odważniejszym i dowartościowanym. Zostałem baloniarzem. Elyta.
Wszystkim polecam lot balonem bo wrażenia są naprawdę cholernie romantyczne. Tylko jest maleńki szkopuł. Ta przyjemność ładnych parę stówek kosztuje. Jakby ktoś z Was zdecydował się na lot tym aerostatem, to wystarczy wleźć na stronkę www.lataj-balonem.pl i wszystkiego się dowie. A opcji lotów tą ciepłą i kolorową gruchą jest naprawdę wiele. Nawet można sobie wyskoczyć z balonu. Oczywiście na spadochronie. Zdąży się otworzyć czy nie zdąży? To be or not to be. Oto jest hamletowskie zapytanie. Skaczemyyyyyyyyyyy.
Cały półtoragodzinny lot i wszystkie egzorcyzmy przed i po locie nagrałem jako film. Jak będę już niedołężny leżał na łożu śmierci, to przed wydaniem ostatniego tchnienia poproszę o odtworzenie sobie tego błękitnego nieba nad chmur- kami, które podziwiałem z poziomu 2200 m npm. Do zobaczenia na następnym szaleństwie. Bo pseudo Crazy Henry do czegoś przecież zobowiązuje, prawda? Prawda !
tekst i foto - Crazy Henry