OD 2016 - KLUB GÓRSKI PROBLEM

Idź do spisu treści

Menu główne:

OD 2016

HISTORIA
2016
Następna pięciolatka 2016-2020
6.02.2016 - XIII Zimowy Biwak na Grzybowej Górze.

I tak, doczołgaliśmy się do XIII Biwaku na Grzybowej Górze. Liczba podobno feralna, ale impreza zadała kłam staroświeckim przesądom. Jak zawsze, nie wyobrażaliśmy sobie biwaku bez wielkiej pomocy Nadleśnictwa Lubin. Zabezpieczono nam drwa do całonocnej watry, przygotowano namiot z różnymi akcesoriami biwakowymi, sprzętem do konsumpcji i gadże- tami konkursowymi i informacyjno-reklamowymi. Tą wielką robotę "odwalił" Norbert Wende. Nie wyobrażamy sobie lepszego faceta do tych spraw. Przy dużym ognisku piekliśmy kiełbaski, jabłka i tuszonkę w kociołku. 
Uświęconym, odwiecznym zwyczajem, Agatka ze swoim partnerem życiowym Michałem przytargali całą blachę wspaniałego jabłecznika. Niestety, za późno przybyłem na biwakowisko i ledwie załapałem się na maleńki, smutny kawalącik tego boskiego ciasta. Ech.
Szkoda wielka, ze nie popruszyło śniegiem, wtedy byłaby lepsza scenografia całego biwaku. Zimo- wego w końcu. Każdy uczestnik był wyposażony w pochodnię i osobistą latarkę. 
O godzinie 19:00 zrobiliśmy zbiórkę i kawalkadą ruszyliśmy trawersem na szczyt Grzybowej Góry.
Poniżej strażackie zdjątko nocnych zdobywców najwyższego punktu w powiecie. Pośród starych wyrypiarzy alpinistów, himalaistów, skałkowców, znalazła się też pięcioosobowa grupka dzieciaków, w których rodzice od wczesnych lat zaszczepiają zdrowy sposób na wykorzystanie czasu wolnego.
Na górze były przemowy, wspominki, upominki i chichy śmichy. Atmosfera gorąca pomimo przejmującego chłodu i wilgoci.
Muszę w tym miejscu jeszcze dodać, że w tym roku do biwakowiczów dołączyła grupa SKYDIVE czyli Stowarzyszenia Lotniczego Polskiej Miedzi oraz GEOCACHING-owcy z Wrocławia.
Po zejściu do biwakowiska na wszystkich czekała wieeelka niespodzianka. Norbert Wende osobiście ugotował niesamowicie pyszną zupę grzybową. Na samych prawdziwkach!!! Widać, że w Nadleśnictwie czegoś ludzi uczą, chłe, chłe. Gorąca, bo z wielkiego termosu grzybóweczka z kluseczkami smakowała wszystkim zajefajnie. Kto chciał. a ja chciałem, dostawał replaya.
Do tego pajda chlebusia z piekarni WENDE&BROT. Po takim żarełku człowiek był jak w raju. Rozgrzany, syty i szczęśliwy, kurna Olek. Na wspomnienie norbertowej grzybowej dostaję slinotoku nie do powstrzymania. A Tadziu "Zet" podchodził do kotła trzy razy!!! Głodomór czy smakosz? Nie. To emeryt ze startego, tfu, starego portfela /jak ja/, więc w domciu się nie przelewa. Był na czczo, więc zaoszczędził na  obiadku, kolacji i śniadanku, chłe, chłe.

Były i aktywne konkursy, gdzie drużyny posługując się GPS-em musiały znaleźć ukryte w lesie niespodzianki. To jest GEOCACHING, którego przedstawiciele również brali udział w naszej imprezie. Części skrytek niestety, nie odnaleziono. Ale zabawa przednia.
Potem uczestnicy zawodów musieli wykazać się jeszcze znajomością lasu, jego flory i fauny. Test przeprowadził nasz biwakowy kucharz od zupeczki grzybowej czyli pan Norbert. Najlepszy zawodnik dostał GPS-a. Wspaniała nagroda, prawda?

W kręgu, przy wesoło trzaskającej iskrami watrze, siedząc na ławeczkach i brzozowych pniakach, biwakowaliśmy do wczesnych godzin rannych. Jak to przy ogniu, było wiele śpiewu, kawałów i niesamowitych opowieści. Przyznam, chociaż z pewną żenadą, że alkohol też był, chociaż w bardzo symbolicznej ilości. Jeden browarek lub mały naparsteczek nalewki leśnej. Piliśmy głównie wspaniałe soki i mineralne wody z dolnosląskich zdrojów. Nazw nie podaję, zgodnie z poprawnościa reklamową. Była także, a jakże, herbatka leśna serwowana przez Norberta. Lepsza niż te wszystkie liptony, roibosy czy teekany. A nad wszystkim i wszystkimi powiewała flaga PTTK oraz transparent Klubu Górskiego PROBLEM. Las cichuteńko szumiał, wiaterek owiewał nas wspaniałym, czystym, żywicznym powietrzem. Rozgwieżdżone niebo, srebrzystym blaskiem delikatnie oświetlało korony drzew.   Takich chwil się nie zapomina.

Oczywiście, jak biwak to biwak. Namioty, a w nich ci najwspanialsi, najodważniejsi. Niestety, w tym roku rozbito tylko dwa. W jednym próbowali nocować Kacper z Dominikiem, ale przecież nie będą się kładli o 6-tej rano spać, prawda? Reszta przesiedziała na czatach przy ognisku. W wyborowym towarzystwie czas leci pięciokrotnie szybciej. Sprawdzono to naukowo na reprezentatywnej grupie testowej członków naszego Kubu. 
I tak to, XIII Zimowy Biwak na Grzybowej Górze przeszedł do historii.  Do zobaczenia za rok. Mamy nadzieję, że w zaspach, zamieciach i zawie-jach.
foto i text: C.H.-Heniuś

3-5.05.2016 - 47 RAJD KGHM - DUSZNIKI ZDRÓJ /relacja w zakładce RAJDY/

Na zakończenie tegorocznego lata, pożegnaniem się z czasem upalnych dni, okresem wyjazdów w znane i nieznane, w Strużnicy odbyła się bardzo fajna imprezka. 20 członków naszego Klubu, przy wsparciu kilkunastoosobowej grupy Absolwenta, przez trzy dni rozkoszowała się unikalną atmosferą, jaką daje Chata Strużnicka i otaczajace ją Góry Janowickie. Pogoda dopisała wspaniale, więc mogliśmy leżeć jak te legwany na trawce i gryząc ździebełko sianka, wgapiać się w lazurowe niebo i sokoły krążące nad lasem. Boskie lenistwo! Full relax! Samo życie! Wspominaliśmy dawne, dobre czasy, kiedy to przez dziesiątki lat chata była naszą oazą, miejscem spotkań, zabaw i całonocnych posiadów przy watrze. Dawno temu skakaliśmy przez ognisko, robiliśmy salta i fikołki, także spotkania bardzo intymne na sianku na stryszku. A dzisiaj? Kto zrobi fikołka? Tego strzyka, tamten ma endoprotezę, tamta znowu cierpi na jakieś bóle jelitowe, ma ostrogi, halluxy i takie tam...wspaniałości wieku "dojrzałego", chłe, chłe. A bara-bara na poddaszu są miłym i troszeczkę zapomnianym wspomnieniem. Ale generalnie, każdy z nas zachował moc sił witalnych i radości ducha, więc chichom i szczebiotom naszych "dziewcząt" nie było końca. "Chłopcy" rozprawiajac o migracji do Europy różnych talibów, degustowali browarek chłodzony w potoku. Nie zaprzeczę, były też i mocniejsze trunki. Musieliśmy się także /bez oporów/ zmierzyć i z winami, naleweczkami, wódeczkami, łyskaczami i czego tam jeszcze koncerny przetwórstwa spirytusowego i domorośli bimbrownicy nie wyprodukowali. Ale, ale! Zawsze wilka będzie ciągnąć do lasu, wiec i nas magnetyzowały okoliczne góreczki. Zrobiliśmy dwa wypady w sobotę i niedzielę, zaliczyliśmy Skalnika, Starościńskie Skały, Lwią Górę, Piece, Janowickie Skały. Zmęczone kończyny i makówy ochłodziliśmy w Karpnickim Potoku, który poprawił swoją czystość wody od ostatniej naszej bytności. Młodym adeptom wspinaczki, którzy prxzyjechali z Berlina tłumaczyliśmy, że taka sławna Wanda Rutkiewicz właśnie w Rudawach Janowickich zaczynała swoją przygodę z górami i często biwakowała w Strużnicy.
W sobotnie popołudnie Asocjacja Starych Łosi, której członkowie są nieodrodnymi synami Klubu PROBLEM, dała trzygodzinny koncert wspaniałych piosenek.
W cieniu starej jabłonki dostaliśmy potężną dawkę profesjonalnie wykonanych utworów. Aparatura nagłaśniająca potęgowała dźwięki strun i melodyjne pienia tria złożonego z Jarka, Witusia i Andrzeja.
W niedzielę dwugodzinny recital dał Halik, przygrywając na swoim rubinowym akordeonie. Jego piosenki targały za serce, były pełne uczucia, miłości, nostalgii i wspomnień za tym, co było, co se ne wrati...niestety.
Potem Wiesiu od Augustynów też zaspokoił łaknienie wzruszeń naszych melomanek. Jego sentymentalny, z dyszkantem wibrujący głos odbijał się od kamiennych murków potoku i wracał do naszych małżowin usznych. Ech, człowiek się rozmażył, zadumał nad swoim jestestwem, nad nieubłagalnym przemijaniem czasu. A nasza Chata Strużnicka, chociaż pożerana dzień i noc przez te pieprzone korniki jeszcze stoi. Jej blaszano-papowy dach, naprawiany unikalną metodą tzw. "łataniem portek" widział już setki albo i tysiące spotkań na łące. I tylko las zawsze będzie rósł, swoim szumem opowiadał przyszłym pokoleniom o niesamowitej i niepospolitej historii ludzi, którzy zjezdżali się w TO miejsce przez dziesięciolecia.

W ocynkowianym wiaderku różniste browarki oczekiwały na swojego spragnionego klienta.  A łuna z palonego siana biła aż na Sokoliki.
Czy mieszczuchy znają zapach palonego siana? W żarze można upiec niesamowicie aromatyczne kartofelki. Do tego garniec maślanki i człowiek się nawtrynia jak jaki król węgierski czy szejk z Emiratów.
Ale gdzie dzisiaj skołować dobrą, zimną maśankie od tzw. "baby", co? Bo te maślanki w markietach, w kubeczkach, kartonikach, są bez wyrazu, prawda? Prawda! Mleko musi być od krowy z wolnego wybiegu. Takiej grzebiącej, biegającej po podwórku, zjadającej różne pędraki, dżdżownice i muszki. Szczęśliwej, nie z kojca!!! I dojonej dwuręcznie, nie jakimiś tam elektrycznymi dojarkami bez duszy.

Pożegnanie lata A.D.2016 przeszło już do historii. Tylko strumień, ciągle szemrzący i zapraszający do dokonania ablucji w jego krystalicznej wodzie będzie żył wiecznie. No, chyba, że zbudują na nim tamę i elektrownię, lub jakiś młyn. A na to się raczej nie zanosi. I tak jest dobrze, tak trzymać. I tak powinno być na wieki wieków. Amen.
Z kronikarskiego i historiograficznego obowiązku konieczną jest informacja, że 13 członków KG PROBLEM wzięło udział w obchodach dwudziestolecia istnienia - zaprzyjaźnionego z Naszym Klubem - Stowarzyszenia Absolwent przy I LO w Lubinie.
Impreza odbyła się w Jastrowcu w CHACIE MORGANA. To jest wspaniałe miejsce na organizację western country, które zainscenizowaliśmy tam ze wszelkimi szykanami. Oczywiście każdy przywdział stroje związane z Dzikim Zachodem. Kobitki prezentowały całą gamę postaci z Texasu. Były więc i żony szeryfów, pastorów, zwykle kowbojki zwinnie władające lassem i coltem, ranczerki robiące przy bydle na prerii, bandytki, czarnobrewe Indianki, tancerki z Moulin Rouge przybyłe prosto z Paryża, zwykłe i te dystyngowane /czyli drogie/ dziwki saloonowe i Meksykanki. Było w czym wybierać, chłe, chłe. Oczywiście najwięcej zjechało się kowbojów, bo to była "gorączka złota", więc trup się ścielił gęsto. Strzałów "z gwinta" i z 50-tki było sporo. Bardzo sporo! Dlatego między tą całą hałastrą saloonową byli też i prawdziwi lekarze z coltami do wiecznej narkozy, chłe, chłe.

Największe zamieszanie w naszych szeregach zrobił dowódca amerykańskich wojsk Unii, generał Grant, który po zwycięstwie nad konfederatami pod Chattanoogą wpadł do Chaty Morgana na swym narowistym mustangu z wentylatorkiem w dupie, pardon, w zadzie /ten mustang/. Dla swoich żołnierzy przywiózł flaszkę łyskacza, z którą brać kowbojska rozprawiła się w try miga. Oczywiście w osobie generała rozpoznaliśmy Pana Prezesa Klubu. Czym jeszcze nas Jasiek zaskoczy, trudno sobie wyobrazić. Wszyscy pod wodzą i z rozkazu przyszłego prezydenta USA zaczęli się bratać. Indianie z kowbojami, kowboje z Indiankami, Meksykanie z dziwkami a dziwki z pastorem i sędzią pokoju. Po picnicku na prerii, galopem pognaliśmy do saloon-u Chaty Morgana, gdzie zaczął się normalny, wesoły wieczór, jak to w saloonach ma zwykle miejsce. Atmosfera byhła iście texańska.

Do tańców country przygrywała unikatowa kapela, która nigdy żadnej próby tego gatunku muzyki z soba  nie przeprowadziła. To była orgia dźwięków w saloonie! Skrzypek "pitoloncy" grał w swoim rytmie, a gitarzysta z akordeonistą dwuręcznym grali swoje. Ale każdy rozpoznawał piosenki "Oh Zuzanno", "W samo połydnie" czy "Szalony Sioux". A propos Indian, to ten Apacz z plemienia Navacho dał solowy popis gry na tam-tamach. Shock! Wszyscy bawili się pokojowo. Nie było bijatyk, bluzgów czy pojedynków przy barze. Tego mi brakowało, chłe, chłe. Dopiero jak na niebie pojawił sie "moon" i kojoty zaczęły do niego wyć, wszyscy z saloonu wczołgali się na pięterko do swoich roomów. I tam się dopiero zaczęło. Ale o tym to sic! Myślałem, że to grizzly zasnął snem zimowym, a to generał Grant po bitwie łyskaczowej tak smacznie pochrapywał. Ale Jemu wszystko wybaczam, boć to przecież sam Ulysses Grant, przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Dobrze, że nie wprowadził do pokoju swojego dymanego konia, chłe, chłe.

Ponieważ nie otrzymałem autoryzacji foto, więcej zdjęć nie pokazuję. Mogę tylko jeszcze raz polecić wszystkim Chatę Morgana" w Jastrowcu, zwłaszcza grupom zorganizowanym. Co będę tu Wam kadził. Kuknijta se w lynka:
Za zaproszenie mnie z moją squaw i innych członków Klubu na tą wspaniałą imprezkę, pragnę w tym miejscu serdecznie podziękować wściekłej, krwawej Lili A. /żonie gen.Granta/. Zresztą głównej prowodyrce Dzikiego zachodu w Jastrowcu. Thank You Lyly.

foto i text: admin
Odbyło się Zebranie j.w. Koła PTTK. Miało ono miejsce w Błękitnej Sali C.K. Muza w Lubinie. Uczestniczyło w nim 28 członków Klubu, w tym 26 członków PTTK. Nad sprawnym przebiegiem zebrania wspaniale panował prowadzący je Tadziu Zaczyński. Przedstawił porządek zebrania i dyplomatycznie studził rozpalone głowy uczestników podczas ostrych dyskusji.

Jak widać, nie było całkowitej jednomyślności. I dobrze, bo to by była jakaś komuna czy ukartowane głosowanie, prawda? Przecież w naszej społeczności górskiej są przedstawiciele wszystkich opcji politycznych, nie wyłączając komuszków, ludzie różnych wyznań i ateiści. Ale dzięki rozumowi, dzięki wspólnocie interesów i zainteresowań /GÓRY!/ nigdy nie dochodzi do pyskówek czy rękoczynów. To wszystko zawdzięczamy przede wszystkim naszym wspaniałym koleżankom. Kobietom, które cudownie w zarodku gaszą wszelkie zadry i udry samców w totalnej rui.

Wybrano Komisję Wyborczą,  Mandatową i Skrutacyjną. Głosowanie nad wyborem władz koła było tajne. Do ostatnich chwil nikt nie był pewny zwycięstwa swoich kandydatów. Emocje sięgały zenitu, a może i wyzej. To było jak na ostatnich zawodach Pucharu Świata w Zakopanem. Czy Stoch stanie na najwyższym podium? Stanął! I nasz kochany Jasiek znowuż skoczył najwyżej i stanął na świeczniku, czyli został Naszym Kochanym Panem Prezesem Klubu.
A co się dzialo w komisjach?
Ula i Jurek Weissowie oraz Basia Multarzyńska mieli twardy orzech do zgryzienia. Pan Prezes /dotychczasowy i obecny/ próbował cóś sugerować, -tak tylko se myślę dłubiąc w nosku - ale został natychmiast odpędzony i ustawiony do pionu, chłe, chłe.

Edziu Pawłów, Zygmunt Kaniewski i Krzysia Strzępek mocno główkowali nad długą listą kandydatów. Były głosy za i przeciw. Ciężkie liczenie. A pomyłki są wykluczone. Też dali radę!

Tutaj Zbyszek, Józiu Mencel i Ela Olejniczak mieli najgorszą robotę.  Zwróćcie uwagę na piramidalne skupienie na Ich twarzach. Musieli liczyć wszystkie głosy do poszczególnych komisji.  Jak wspomniałem, było to pierwsze zebranie, na którym lekko zaznaczyły się podziały, czyli różnice zdań w propozycjach na kandydatów. Pot lal się po plecach wszystkich członków komisji. Pili wodę, dużo wody z cytrynkom! Ale dali radę! 

Zebranie trwało 2,5 godziny. Zakończyło się pełnym sukcesem i wyborem nowych władz koła i jednocześnie Klubu. Nowi członkowie Zarządu złożyli deklarację całkowitego i bezgranicznego  poświęcenia się dla dobra Koła, Klubu i wszystkich członków naszej małej, ale jakże wspaniałej społeczności górskiej. Do Zarządu napłynęła nowa, mloda krew. Kacper Snowyda i Dominik Ziembowicz przejmują pomału koło sterowe i w przyszłości poprowadzą Klub na nowe, szerokie wody sukcesów i wspaniałych przygód trekkingowych. Stare trepy - jak np. Heniuś - pójdą w odstawkę i z drugiego rzędu, siedząc w bamboszkach na fotelu bujanym, chłepcąc kaszkę na mleczku, będą kibicować teamowi PROBLEMU w Jego /czyli Klubu/ nowej pięćdziesiątce działalności. Amen.
Wypito kawkie, herbatkie, przekąszono delicjami i we wspaniałej atmosferze rozjechano się do swoich kwater. 
Mamy nowe Władze Klubu! Szczęść Im Boże!
foto i text: admin. autoautoryzacja.
Tradycją już wieloletnią stały się zimowe wejścia i biwaki na Grzybowej Górze. Bez względu na pogodę, a ta w lutym może być bardzo wredna, dzieci z różnych szkół pod wodzą opiekunów maszerują szlakami leśnymi na Grzybową Górę. Zawsze także jest opieka ze strony Nadleśnictwa, bo w głuszy, we mgle, łatwo zgubić szlak.

W tym roku także dzieci na szczycie przywitał Grzybogór. To jest jego rewir. Tu biwakuje w szałasie skleconym ze świerkowych gałęzi, tu zbiera runo leśne, tu prowadzi lekcje dydaktyczne dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Na tegorocznym wejściu także wygłosił rymowankę. Dzieciarnia słuchała Grzybogóra z zapartym tchem i chłonęła wiedzę.

Po zejściu do ogniska, dzieciaki dostały gorącą zupkę grzybową /bo niby jaką miały dostać?/ oraz herbatkę. Wszyscy piekli kiełbaski i chlebek nad ogniskiem przygotowanym przez Nadleśnictwo Lubin.

Imprezę prowadziła Pani Beatka z Oddziału PTTK "Zagłębie Miedziowe" oraz Kacperek. Były dyplomy uczestnictwa i gratulacje. Nie zapomniano oczywiście o rozwieszeniu wystarczajacej ilości worków na śmieci. Dzięki temu żadne talerzyki, sztućce czy inne sreberka po czipsach się nie walały. Ekologia na pierwszym miejscu.

Oczywiście, do uczestników Zimowego Wejścia przemówił też Pan Marian Hawrysz - Prezes Oddziału PTTK "Zagłębie Miedziowe".  W prywatnej rozmowie z Grzybogórem wyraził swoją troskę o przyszłość postaci Grzybogóra. Ten siedemdziesięcioletni, szalony facet /czyli Grzybogór/, coraz bardziej staje się chromy i chyba nadchodzi Jego Czas ! Nie może już wskakiwać na kamień kultowy na szczycie, nie może zapamiętać chociażby dwóch głupich zwrotek wierszyka, nie robi już fikołków, szpagatów i piruetów. Staje się coraz mniej barwny widowiskowo, pomimo tęczowego stroju. W tej chwili nie mamy kandydata na to "stanowisko", który by sam robił ten show. Ale przecież nie ma ludzi, których nie można zastąpić, prawda? Prawda. Tylko w naszym środowisku, kole, klubie, takiego waryjota na razie nie widzimy, niestety.

Zawsze dużą rolę w naszych "Zimowych Wejściach i Biwakach" odgrywa Nadleśnictwo Lubin. Zabezpiecza drwa na dwa ogniska, użycza wspaniałego namiotu, organizuje gry i zabawy dla dziatwy szkolnej. Przyznać trzeba, że pomoce dydaktyczno-naukowe, jakimi dysponuje Nadleśnictwo jest imponujące. Wiedzę mogą czerpać z nich nie tylko dzieci, ale również dorośli. Nadleśnictwo także zawsze dba o bezpieczeństwo w lesie, dozorując młodych turystów na szlakach leśnych. Do gier dydaktycznych cisną się długie kolejki chętnych, chcących sprawdzić swoją wiedzę o faunie i florze naszych leśnych ostępów. Fantastyczna nauka przez zabawę. Brawo! Brawo Nadleśnictwo Lubin!

Sam chciałem stanąć do konkursu, żeby wygrać jakiegoś pokemona, ale kolejka dzieci była tak długa, że odpuściłem.

A wieczorem spotykają się na polanie najbardziej odporni na zamieć i mróz wyrypiarze. Była mokra, nocna mgła, minus cztery stopnie, więc aparaty głupiały i nie można było zrobić uczciwej fotki. Niestety, na górę przybyły też dzieci, dla których nie były przeznaczone rymowanki Grzybogóra. Następnym razem poprosimy, zeby małolatów na nocne wejście raczej nie zabierać. Po co mają potem rodzice mieć pretensje o wulgaryzmy i rymowane opisy obscenicznych aktów, które wysłuchuje dziatwa na górze?  A Grzybogór swoje wygłosić musi! Po to łuny jest. 

Po zejściu do biwakowiska zastaliśmy bardzo profesjonalnie przygotowane miejsce przy watrze. Był rozstawiony wspaniały namiot z Nadleśnictwa Lubin, rzęsiście oświetlony z generatora HONDA GX. W namiocie ustawiono stoły i ławki do spożywania darów bożych. Ognisko paliło się bezdymowo, roznosząc wokół milutkie ciepełko i światlo.  Chłopaki musieli się dobrze natyrać, żeby te wszystkie szpeje przytargać, ustawić i złożyć. Firma KAMI-MAR Kamila wniosła tu wielki wkład. Duże gabaryty przywiózł Damian, niesamowity transsyberyjski kierowca terenowy i podróżnik. Grila gazowego użyczył sołtys Krzeczyna Wielkiego. I to wszystko wolontarystycznie, bez opłat sekutniczych, bez wołania o zapłatę za paliwo, czas i inne rzeczy. A transport Grzybogora i kilku kolegów z Klubu do Koźlic i z powrotem też kosztuje. Jak widać, łańcuch ludzi dobrej woli, ludzi poświęcających swój czas i pieniądze dla dobra wspólnego, dla wspaniałej zabawy w lesie, potrafi zdziałać ogrom dobrego, po prostu cuda! W imieniu społeczeństwa lubińskiego /bezczelnie uzurpuje sobie to prawo/, a przynajmniej ludzi biorących udział w wejściu i biwaku, składam Wam wielkie dzięki! A o tym, że sam zapieprzałem wolontarystycznie od rana do późnej nocy to już nie wspomnę. Taki jezdem skromny, chłe, chłe.

Był elegancki grill gazowy, na którym piekły się smakowite karkóweczki i kiełbaski /90% mięsa w mięsie/. Do tego chrupiący chlebek, ogórcy małosolne, musztardka i keczupik. Na popitkę serwowano różne gatunki browarków i napojów owocowych i dopingowych. Była i mineralna oligoceńska. Nazw nie podaję, bo reklama jest zabroniona.  A za frico to nie będziemy promować nikogo i niczego. Tylko naszych drogich darczyńców, chłe, chłe.
Józiu z Tadziem jak hieny, od razu rzucili się na goracą zupkie grzybową. Po cichu chapnęli nadprogramową dolewkę. Popili ją wspaniałym, zimnym pilsnerkiem czeskim, zagryźli kiełbaską i syci mogli kontynuować górnolotne dyskusje na najwyższym szczeblu.

A mieli wspaniałego kompana do rozmów na najbardziej problemowe i dręczące wszystkich Polaków tematy. Krzysiu Snowyda, tatuś Kacpra, jest nieodrodnym synem PROBLEMU. Od dziesiątków lat ubiegłego wieku dał się poznać jako wspaniały kompan wspinaczek, wypraw wysokogórskich, rajdów i zwykłych, niezwykłych posiadów przy watrze. A mógł przygalopować na mustangu, bo takiego ma.  Wałacha jakiegoś, maści nieustalonej czy innego Rosynanta. Szkoda, ze Kasi, mamy Kacperka nie było. Z tego miejsca ślemy Jej gorące priwiety i pazdrawlenija. Tak trochu pa russkomu, chłe, chłe. Nawiasem mówiąc, dobrze też jest znać język gaspadina Putina. Nic nie wiadomo...

No, a czy mogłoby się odbyć jakieś biwakowisko bez Norberta Wende z Nadleśnictwa Lubin? Ten gościu jest naprawdę cool! Zawsze uśmiechnięty, życzliwy, służy profesjonalną pomocą i wspaniałym doradztwem. Zna i kocha las, a my kochamy Jego. Wielgachne dzięki Norbercie. Modlimy się o to,  żeby dalej tak wzorcowo rozwijała się współpraca Nadleśnictwa Lubin z Oddziałem PTTK i Klubem Górskim PROBLEM. Władze Nadleśnictwa rozumieją wielką rangę takiej działalności. Bo las jest naszym największym narodowym dobrem, a nauka o nim od najmłodszych lat, będzie owocować w przyszłości. Chcieliśmy obaj wskoczyć na ten kamień, ale był cały oblodziały. A piaskarki nie było.

Tak profesjonalny biwak zawdzięczamy przede wszystkim Kacprowi, Kamilowi i ich kolegom, którzy przekroczyli wszelkie oczekiwania. Na taki elegancki biwak można by było bez wstydu zaprosić i samego Pana Kukiza, panią premier czy pana prezydenta, o wodzusiach wszystkich partii opieprzających się w ławach poselskich nie wspomnę. Tylko czy wtedy byłaby taka luźna i koleżeńska atmosfera? Czy nie zablokowaliby nam mównicy Grzybogora, czyli kamienia na Grzybowej Górze i nie doszłoby do rękoczynów, o pyskówkach nie wspominając? Wątpię! Więc ich nie zaprosiliśmy i cały czas panowała naprawdę przyjacielska, wesoła i szczera atmosfera, chłe, chłe.

Olchowe i bukowe polana dawały światło i ciepełko naszym wyziębionym członkom. Gar z zupką grzybową także korzystał z energii watry. Bez ogniska trudno sobie wyobrazić takiego zimowego bytowania w lesie. Fajną rzecz, ten ogień,  wymyślili nasi prapraprzodkowie neandertalczycy. Dzięki chłopaki wam za ten patent. Tylko my dzisiaj nie pierniczymy się godzinami z jakimiś krzesiwami i tarciem patykiem o patyk, tylko używamy zapalniczek gazowych i  zapałek, chłe, chłe. Pstryk... i już jest ogień. Ale, jak zapałki zamokną i skończy się gaz, to wtedy jest PROBLEM!

W namiotach zmordowani "watrowaniem" tytani spali i chrapali bardzo czujnie. Wyjścia z namiotów skerowane były w stronę ogniska, żeby w razie czegoś, można było szybko skoczyć w strefę bezpieczną, jaką dają płomienie ogniska.
 Z pierwszej ręki dowiedziałem się, że od jakiegoś czasu w naszych lasach grasują dwie watahy wilków. Jedna złożona z 5 osobników, druga licząca 3 sztuki. Obie pod przewodnictwem, a jakże, basiorów i wader alfa. Bez nabitego sztucera w śpiworku nigdy już nie będę spał w tym lesie. Ooo nie!
Więcej informacji o "naszych" wilkach dowiecie się od Norberta Wende ze strony
Na fotce obok /wykonanej przez automatyczną kamerę leśną/  widzimy waderę alfa stojacą na turystycznym szlaku czerwo- nym, pomiędzy Juszowicami a Mlecznem, w rejonie Długiej Góry. Jakieś dwa kilometry w linii prostej od Grzybowej Góry... 
I tak to, XV Zimowe Wejście i XIV Biwak na Grzybowej Górze przeszły do historii. Dziękujemy wszystkim orga -nizatorom, opiekunom, przewodnikom i uczestnikom tych imprez i polecamy się w przyszłym roku.
W organizacji i przeprowadzeniu imprez wzięło udział 9 członków Klubu Górskiego PROBLEM: Marian Hawrysz, Kacper Snowyda, Kamil Babiuch, Henryk Olejniczak, Elżbieta Olejniczak, Dominik Ziembowicz, Damian Czajkowski. Tadeusz Zaczyński oraz Józef Mencel.
A Agatka z Michałem w tym roku nie upiekli, niestety,  i nie przytargali na biwak żadnej szarlotki ani murzina! Macie wytyk od samego Grzybogóra. Wstyd i hańba! Chyba, ze kuchnię szlag trafił i nie było piekarnika, wtedy jest usprawiedliwienie.  A smaka mielim łokrutnego na te pychotki Agatki. Ech...żal...
 foto i text: admin. autoautoryzacja.
************************************************************************************
23 .02.2017 
XV ZJAZD ODDZIAŁU PTTK "ZAGŁĘBIE MIEDZIOWE" W LUBINIE  - INFO
W dniu 23 lutego 2017r. odbył się XV Zjazd Sprawozdawczo - Wyborczy Oddziału PTTK "Zagłębie Miedziowe" w Lubinie. Miało to miejsce w Centrum Kultury Muza. W Prezydium Zjazdu zasiadał dotychczasowy Prezes Oddziału Pan Marian Hawrysz, Pani Beata Polak - sekretarz Oddziału oraz Kacper Snowyda - prowadzący spotkanie.

Taki Zjazd to mnóstwo spraw porządkowych, organizacyjnych i protokólarnych. Wybory kilku komisji, rozdawanie mandatów do głosowania, kart z nazwiskami kandydatów do poszczególnych szczebli władz Oddziału i dziesiątki glosowań.

Po głosowaniach komisja liczyła skrupulatnie głosy i sporządziła raport. My tymczasem mogliśmy wyskoczyć na papieroska. Oczywiście na dwór. Cholerny nałóg, tfu!

Pan Marian Hawrysz przedstawił sprawozdanie z dzialalności Oddziału za ostatnią kadencję. Swoją kadencję na stanowisku Prezesa Oddzialu PTTK. Myślę, że była to bardzo udana i owocna praca. W tym czteroleciu odbyły się dziesiątki imprez dla dzieci, młodzieży i dorosłych. Zawody, konkursy, rajdy, wycieczki, spotkania, wyprawy, spływy, rajdy rowerowe, piesze , wejścia na Grzybową Górę, różne Marzanny, Dziewanny itd, itp. Do tego pozostawiona wspaniała kondycja finansowa Oddziału. W takim stanie rzeczy Pan Marian z podniesionym czołem i satysfakcją mógł zakończyć swoje "urzędowanie" na stanowisku Prezesa. Wielu Lubinian zna Tego Człowieka i docenia Jego wieloletnie poświęcenie i bezgraniczne oddanie sprawie turystyki, bardzo szeroko rozumianej. Mam nadzieję, że Pan Marian w dalszym ciągu będzie służył nam pomocą, dobrą radą, słowem otuchy. Bo wiedzę i doświadczenie w temacie trurystyki ma On przeogromne.
No... i tak sobie marzę, żebyśmy się tak kiedyś, chociaż od czasu do czasu,  spotykali na szlaku w jakimś schronisku PTTK-owskim przy kufelku dobrego, zimnego browarku, albo owsianki na cienkim mleczku... i pogadali o "starych Polakach".

Pan Marian wręczył ostatnie /w swojej kadencji/ dyplomy, podziękowania, Odznaki Honorowe PTTK i upominki książkowe wybitnym ludziom, którzy wyróżnili się w ostatnich latach swoim zaangażowaniem w działalność Oddziału PTTK. Z radością powiem, że aż czterech członków Klubu Górskiego PROBLEM zostało zauważonych i uhonorowanych.
Kacperek Snowyda oprócz grantów został wybrany skarbnikiem Oddziału.
Jasiu Augustyn, nasz umiłowany Pan Prezes Naczelny PROBLEM-u tych odznak i medali to ma chyba tyle,  jak jakiś jenerał radziecki. Ale Jemu się te odznaczenia należą jak mało komu. On jest solą, on jest chlebem naszego Klubu. Ale Mu przykadzam, co? Mam w tym swój perfidny cel.

Dominik Ziembowicz też został dopieszczony jakimś wyróżnieniem. Nie mogłem się przedrzeć przez wiwatujące tłumy, żeby zrobić lepszą fotkie, bo chłopiec przystojnym jest...niewątpliwie.

No i na koniec nasz wspaniały Crazy Henry, Grzybogór, skrzypek pitolący, felczer z SKKT, facet o stu twarzach i stu humorach i jeszcze większej ilości zainteresowań, także dostąpił zaszczytu posiadania Dolnośląskiej Odznaki Honorowej PTTK. Do tego doszły podziękowania i wspaniała książka Marka Perzyńskiego "Tajemniczy Dolny Śląsk". Szkoda, że bez dedykacji Mariana..

Nowym prezesem  Oddziału PTTK "Zagłębie Miedziowe" został wybrany Eugeniusz Paszkiewicz.
Ustępujący Prezes złożył gratulacje nowemu. Dwaj panowie w garniturkach podali sobie graby, coś tam do siebie z uśmiechem pomruczeli i obaj mieli łzy wzuszenia w swoich oczach. Dobrze, że będzie ciągłość władzy. Dobrej władzy !!! Eugeniusza znamy wszyscy od lat. Jest bardzo zrównoważonym i konkretnym człowiekiem. Jako kierownik i przewodnik grup turystycznych i rajdowych dał się poznać jako facet - jak to się mówi - do tańca i do różańca. Miałem kilka razy przyjemność łażenia po naszych górkach pod wodzą Eugeniusza i powiem, że zawsze widać było Jego dbałość o bezpieczeństwo i dobre samopoczucie powieżonej Mu grupy wyrypiarzy.  Mam pewność, że będzie kontynuatorem dobrej drogi, wytyczonej przez Mariana Hawrysza, ale także wprowadzi wiele ciekawych, autorskich rzeczy z pożytkiem dla Oddziału i naszej społeczności turystycznej. Trzymam za Ciebie kciuki drogi Eugeniuszu. W imieniu masz - geniusz. Niech to będzie dobrym omenem na tej nowej drodze przygody, na jaką wkroczyłeś.

Pan Paszkiewicz wygłosił expose, przedstawił w zarysie nowe trendy i projekty, na których będzie chciał się skupić podczas swojego urzędowania. Poprosił obecnych na sali działaczy o wspomożenie go w tym dziele. My wiwatowaliś- my i życzyliśmy zdrówka i wytrwałości. Dla dobra Polskiego Towarzystwa Turystyczno - Krajoznawczego.

Na koniec powiem z nieukrywanym zadowoleniem, że ktoś także pomyślał o całkiem przyziemnych sprawach i zaopatrzył uczestników Zjazdu w ciepłe i zimne napoje / kawa, herbata, soki, mineralna/ i "cóś na ząb". 
Niektórzy pierwszy raz uczyli się jeść ostrygi i kawior astrachański na krążkach z kalmarów i płetwie rekina, ale "dali radę". Zgodnie z ostatnio w przekaziorach promowanym hasłem "damy radę!".
Ale, jak sobie dobrze przypominam, to za wczesnego Gomółki /tow. Wiesława/ to na Zjazdach była "czysta" lakiem kapslowana i śledzik lub sałatka warzywna. Czasy się zmieniły i bufet /jadłospis/ nazywa się teraz "meniu".
I tymi sympatycznymi, humorystycznymi, luźnymi spostrzeżeniami kończy się moja relacja z XV Zjazdu Oddziału PTTK "Zagłębie Miedziowe".

Text i foto: admin. autoautoryzacja
ps: z tymi ostrygami i kawiorem to poniosła mnie moja marzycielska wyobraźnia. Jak zawsze! Wybaczcie, proszę.
Wykaz personalny nowych władz Oddziału PTTK "zagłębie Miedziowe" w Lubinie jest na stronie: 
22.04.2017 - IV BIEG PAPIESKI

"Nigdy tak wielu członków Klubu Górskiego PROBLEM nie zawdzięczało tak wiele radości tak nielicznym"
To trawestacja słów Winstona Churchilla. Na IV Biegu Papieskim, rozegranym na dystansie 6,7 km w Lubinie, ze startem i metą w hali RCS, nasi wspaniali czlonkowie Klubu jako zgrany kwintet, dali dowód temu, że duch sportowej rywalizacji i pokonywania niemożliwych barier jest wielki. W imieniu wszystkich członków Klubu gratuluję i dziękuję za ten wiekopomny wyczyn. W nagrodę macie u Pana Prezesa Duuuży browar na najbliższym spotkaniu w Strużnicy, hej! A co na to młodzież klubowa: Jasiek, Gwidon, Kacper i Dominik? Za krótki był dla Was dystans albo pora startu była zbyt późna? Dostajecie wytyk od fana MKOL i moderatora SBiMW /Sekcja Biegów i Marszów Wszelakich/KG Problem. Tak się nieszczęśliwie dla Was składa, że to ja, admin, jestem tym bezwzględnym egzekutorem kar i nagród wszelakich. Lękajcie się! admin.
A tak na marginesie: doznałem małego szoku czytając listę biegaczy i miejsca zajęte w tej wspaniałej rywalizacji. Pięciu reprezentantów Klubu, w tym jedna kobitka, Ula Weiss. Pobiegła w miejsce swojego syna Marcela, któremu wypadła łękotka czy jakaś inna dysko-teka. Na 1800 biegaczy biorących udział w kategorii Open M, Ula wystąpiła pod imieniem Marcella. I nie była ostatnia w biegu dla mężczyzn. Za Nią przybiegło jeszcze 681 profesjonalnych długodystansowców. Brawo Ula ! Brawo PROBLEM !
************************************************************************************
26 sierpnia 2017 odbył się kolejny koncert "Asocjacji Starych Łosi". Tym razem w Strużnicy.
Artyści wystąpili w starym, stałym składzie. Wiciu, Andrzej i Jarek.
Było to prawie, co tam prawie, dosłownie epokowe wydarzenie, gdyż na koncert zjechało wysublimowane i starannie wyselekcjonowane towarzystwo z różnych krańców Polski. Byli też goście z Niemiec, Irlandii, Anglii, Izraela i Białorusi. Naliczyłem 63 osoby na widowni. Asocjacja zagrała niesamowicie. W tym dniu artyści byli piramidalnie pozytywnie nastawieni. Pogoda wspaniała, lekki zefirek omiatający czule czoła artystów, zieleń buchająca odcieniami zieloności zewsząd. Z lasu niósł się zapach prawdziwków i żywicy, aparatura przedniej marki Behringer, przedłużacze Simensa, pulpity nutowe meid in Czajna, browar regionalny, czeski toże, zimny. Przez trzy godziny pieściliśmy małżowiny uszne wspaniałymi piosenkami, pieśniami i przyśpiewkami. Oczywiście nadrzędną rolę w koncercie grały utwory poetyckie, pełne melancholii, nostalgii i urokliwego smuteczku za tym, co se ne wrati...ech.

W czwartej części koncertu z Łosiami  gościnnie zagrał sam Wiesiu Augustyn - od Tych Augustynów - prezentując wiązankę przecudnej urody melodii turystycznych i rajdowych. Przenieśliśmy się w świat watry, rajdów, wspólnego smakowania przyrody na złazach i posiadach wieczornych. Poza polskimi piosenkami Wiesiu swoim sznapstenorem koloraturowym zaprezentował kilka utworów ukraińskich, mołdawskich i nadbużańskich. Biliśmy Mu szczerze, gorące brawa. Bardzo fajnie mieć w klubie takich Artystów. Artystów przez duże"A". Gitary stroiły wybornie, a widownia smakowała tą przecudną feerię dźwięków i słów, przytupując w trawie swoimi starymi, często wykoślawionymi rajdowymi trepami, hej.

Rytmy podrywały do tańca. Dziewczęta, zresztą dojrzałe, w kręgu, korowodzie i innych układach tanecznych, pląsały jak te świtezianki nad Strużnickim Strumieniem. Pomimo tego, że większość z Nich ukończyła już 40 roczek żywota /przepraszam, że wypominam wiek/, to skocznie baraszkowały na świeżo skoszonej trawce, oczywiście skoszonej przez Wiesia - etatowego kosyniera, tfu, kasiarza, pardon,  kosiarza klubowego. A ja, siedząc-leżąc sobie na dowolnie wybranym boczku, podziwiałem to całe nieziemskie widowisko. Pociągałem zimnego, czeskiego Zateckeho Svetleho leziaka i dlubałem ukradkiem sese w nosku,hej! Dolce farniente...w mordę.

Nie mniej ważne od śpiewów, tańców i swawoli przy "ankoholu" jest koryto, prawda? Prawda! W tej branży prym zawsze wiedzie nasza kochana Grażynka, która aż z samego Berlina fatyguje się, abyśmy jak ludzie coś eleganckiego zjedli, nie tylko samą kiełbachę z patyka czy smutne, wczorajsze kanapeczki. Wszystkie chłopy zazdroszczą Romkowi, "posiadaczowi" takiej kuchmistrzyni...ech! Gołąbeczki Grażynki były unijne, bo kapustka polska, ryżyk made in Germany, a sosik bułgarski. Pychotka. A te sałatki, ciasta i inksze dania...nie, nie, nie mogę pisać o tym, bo w tej chwili dostałem tsunami ślinotoku i zachlapałem całą klawiaturkę, chłe, chłe. Całuję Grażyniu Twoje łapki, które tworzą prawdziwe poematy kulinarne. Ale byłbym skończoną świnią, gdybym nie wspomniał o boskim jabłeczniku, inaczej szarlotce, którą przywiozła Agatka. Jeszcze był ciepły, prosto z piekarnika. Niestety, załapałem się na ostatni, skromny kawałeczek który tkwil w rogu blachy, co go dla mnie uchowała Aga. Wszyscy rzucili się na blachę z tym wyśmienitym ciastem jak "hyjeny", rozdrapując placuszek w 5 sekund!!! Delektując się tym smutnym kawalątkiem, ze łzami w oczach wyskrobywałem resztki okruszków z blachy. A tak kocham te szarlotki Agatki. Dla ścislości to Michał, Jej mąż obierał jabłuszka na tą poetyczną szarlotunię, chłe, chłe.

Miałam ci jabłonkę. Jedenaście synogarlic ze Stow.Absolwent i KG Problem, pod starą, ale obficie owocującą jeszcze kosztelą. Takich odmian dzisiaj nigdzie nie uświadczysz. I chociaż jabłuszka są już mniejsze niż przed laty, to zapach..ach, smak...ech, miąższ...uch, są boskie.  Tak też smakuje większość kobitek, prawda panowie? Za te seksistowskie skojarzenia to ja kiedyś beknę lub otrzymam "z liścia". Póki co, pozwalam sobie na takie słowne fanaberie.

Starusia Strużnicka Chata, piętnastometrowe jodły i świerki, posadzone w latach siedemdziesiątych XX wieku, Strużnicki Potok od wieków szemrzący cichutko, oraz bujna, soczysta i niebywale zielona trawa, stanowiły idealną scenografię do koncertu oraz wypoczynku gości. Pomimo zapowiadanych ulew i burz, obie te pogodowe "rozrywki" szczęśliwie nas ominęły. Spadło kilka kropelek letniego deszczyku, strasząc muzyków dbających o drogą aparaturę, po czym, wszystkie chmury poszybowały za Góry Janowickie. Wieczorny, ciemny lazur nieba i wschodzący księżyc oraz migocące gwiazy prowokowały do śpiewów poetyckich. Puszczały wodze fantazji, wyzwalały się w nas  wspomnienia i marzenia. Jarek puścił bąka. Dobrze uczynił, bo przecież bąki są pod ochroną. Gitarowe plumkanie i akordeonik Romana pomagały w trawieniu pokarmu i umilały nocne pogaduchy przy piwku i różnistych napojach wyskokowych też. Radosne spotkanie.

Wieczorem był i czas na poezję mówioną. W roli niedościgłego deklamatora wystąpił Crazy Henry, który od dziesiątków lat bawi i irytuje niektórych swoimi siermiężnymi rymowankami pijanego juhasa z Murzasichlów, jak sam te swoje bazgroły rymowane określa. Ale facet wkłada w to tyle ekspresji, robi różne miny i przybiera nieoczekiwane pozy oraz wspaniale gra głosem. Sprawiają one to, że te prymitywne rymowanki są zjadliwe i u wielu słuchaczy wyzwalają salwy śmiechu. Poza tym Heniuś znajduje się także w roli DJ-a, prezentera albo też zwykłego szaleńca, gryzącego trawę jak krowa Milka. Smaczną, górską trawkę. 

Nie wiemy, co za magia jest zamknięta w tej chałupce, ale nawet byle co smakuje tutaj jak jakieś frykasy z Mariotta.
Ileż to ta izba widziała dziwów nad dziwy? Żeby spisać wszystkie siurpryzy, balangi, balety, spotkania i nasiadówki jakie tu się odbyły, trzeba by było napisać dwunastoksiąg złożony z grubychy tomisków, chłe, chłe.

Po całodziennej, intensywnie intelektualnej wyżerce, wreszcie nadeszła pora na złożenie swoich zmęczonych członków na barłogach z siennikami wypchanymi nowym, wiosennym siankiem. Tadeuszek postarał się, aby nie było w nim szczypawek, pijawek i innych lubiących ludzkie mięsko pluskiewek. Przy samym oknie wrzutowym siana spał czujnie sam Pan Prezes Klubu Jasiek. Miał baczenie, co by komuś nie przyszło do głowy skakanie przez to okno na świat. Noc upłynęła spokojnie. Od czasu do czasu z dolnego apartamentu dochodziły nas -śpiących na pięterku - odgłosy pochrapywania, stękania oraz smużące, perkusyjne, wibrato i staccato grające wiatry. Te wiatry! "Sodomia i Gomoria".

Oto prawie cała obsada "Koncertu Asocjacji Starych Łosi" w Strużnicy. Było 62 osoby, w tym 22 członków Klubu Górskiego PROBLEM, mnogość członków Stowarzyszenia Absolwent przy I LO w Lubinie.. Osobiście, bez uzgodnienia z Panem Prezesem, wszystkim, w imieniu Zarządu Klubu wyrażam wdzięczność za przybycie na to wspaniałe widowisko. Muzykom grajacym i śpiewającym w szczególności kopiaste Bóg zapłać. Czekamy z niecierpliwością na następny występ Asocjacji. Może z "Kapelą Jaśka spod lasa"? Com widzia i słyszał, w kilku nieudolnie skleconych zdaniach powżej opisałem, okraszajc to fotkami. Szkoda, że reszta "dziatwy" nie skora jest do podesłania mi własnych refleksji z naszego pobytu w Strużnicy.

foto i text: C.H.Heniuś
***********************************************************************************
2018
Ten rok rozpoczął się dla Klubu bardzo smutno.
++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++
21.01.2018. Ta tragiczna data zapisze się w naszej pamięci na zawsze. Niedzielne popołudnie. Dociera do nas wiadomość, że zmarła Nasza Wspaniała, Nieodżałowana Koleżanka Klubowa
Jeszcze dwa tygodnie wcześniej, razem, w dużej grupie członków Problemu i Absolwenta bawiliśmy się wspólnie, chodząc jako grupa góralska od domu do domu z kolędami. Jola tańczyła, śpiewała. Nawet kielonka sobie pozwoliła. Była radosna, dla każdego miała uśmiech i dobre słowo. Na rajdach, złazach, spotkaniach przy watrze czy w kameralnych miejscach, zawsze była jednym z najbardziej pożądanych ludzi w towarzystwie. Przez kilka lat dzielnie walczyła z rakiem. Dzięki wielkiemu pragnieniu życia, szczęściu i wspaniałym onkologom wygrzebała się z tego całkowicie. Ale osłabiony organizm narażony był na ataki różnych cholerstw, jakie krąża w powietrzu, na ziemi i w wodzie. Złapała Jolusię sepsa. Jak pożar pochłaniający w mgnieniu oka drewniany domek, tak ta cholerna choroba w kilka dni spaliła Naszą Kochaną Jolusię. Na nic zdały się najlepsze metody leczenia, najlepsi dostępni lekarze, modlitwy i gorące prośby do Opatrzności. 
W 2010 roku odbył się wspaniały ślub góralski i wielkie weselisko Jolanty Będkowskiej i Jarosława Szweda. Widzieliśmy szczęście Joli i Jarka, cieszyliśmy się Ich szczęściem z Nimi. Byliśmy pewni, że tych dwoje ludzi po przejściach i różnych perturbacjach życiowych, nareszcie się odnalazło, pokochało miłością gorącą, żarliwą i szczerą.   I, że żyć teraz będą w niewysłowionym szczęściu i zgodzie. Razem, kosztem niemałych wyrzeczeń zbudowali piękny dom w Osieku. Joli oczkiem były kwiaty. Obsadzała nimi rabatki, klomby i wazony. Jarek sadził różne krzewy i krzewinki, zrobił piękne oczko wodne ze złotymi rybkami pływającymi między nanufarami. I mieli żyć długo i szczęśliwie. Jak w bajce. A my wszyscy cieszyliśmy się Ich radością i miłością, okazywaną sobie każdym gestem i spojrzeniem. Jolusia miała coś takiego w sobie, co trudno jest mi określić. Wokół siebie promieniowała jakimiś dobrymi fluidami, które przenikaly nas i w mgnieniu oka zmieniał się nam nastrój na pogodny i błogi. Pamietam dziesiątki imprez tematycznych, na których przebieraliśmy się w różne postaci z historii. Tej dalekiej i tej obecnej. I co tylko Jolusia by na siebie włożyła, wszystko pasowało do niej lepiej niż innym koleżankom. I te filuterne ogniki, gwiazdeczki w Jej czarnych oczach. Jak spojrzała na człowieka, to jakiś prąd przez ciało przelatywał, orzeźwiając nawet bardzo zmęczonego, podstarzałego gościa jakim ja na przykład jestem. Dobrze, że chociaż pozostało nam piękne wspomnienie i setki zdjęć i migawek filmowych z udziałem Jolusi. W tygodniu po pogrzebie urządziliśmy wieczornicę u Jaśków, na której przy dźwiękach smętnie grających skrzypiec oglądaliśmy Jolę na ekranie. Ech... wielu łezka się zakręciła, wiele dziewczyn pochlipywało. 
Jola była wiele lat nauczycielką w Liceum Salezjańskim. Na uroczystą Mszę Żałobną i pogrzeb przyszło wielu Jej uczniów, koleżanek i kolegów nauczycieli, księża salezjanie. Koleżanki i koledzy ze Stowarzyszenia Absolwent przy I LO i Klubu Górskiego Problem odprowadzili Jolusię w Jej ostatnią drogę na Cmentarzu Zacisze dnia 29 stycznia 2018 roku.
Nie wiem, jak będziemy teraz spotykali się na imprezach bez NIEJ. Ale życie musi toczyć się dalej... Zostanie rana w sercu i wspomnienie Tej Wspaniałej Kobiety i Koleżanki jaką była Jolanta Będkowska - Szwed. 
Nie ma Cię Jolu tu i teraz, ale wszędzie Jesteś w nas i z nami. 
 I tylko skrzypeczki gdzieś na wierchach rzewnie łkają... za Tobą...Joluś.
text: C.H.Heniuś 
++++++++++++++++++++++++++++++++++++++++
17.02.2018 - XVI Zimowe Wejście na Grzybową Górę.
W dniu 17 lutego 2018r. odbyły się dwie imprezy zorganizowane przez Oddział PTTK "Zagłębie Miedziowe" w Lubinie. Jak to tradycja odwieczna każe, w organizację tych imprez bardzo aktywnie włączył się wypróbowany team członków naszego klubu.
Przed południem odbył się terenowy trekking młodzieży z 6 szkół podstawowych: SP5,8,10, 14, Salezjańskiej Szkoły Parafialnej oraz Zespołu Szkół Oświatowych ze Ścinawy. Około 150 małolatów wędrowało szlakami naszej gminy, po drodze poznając różne formy przyrodnicze. Przez Grzybową Górę grupy pod opieką nauczycielek i opiekunek doszły do placu zabaw i wypoczynku przy świetlicy w Koźlicach. Tam dzieciaki zjadły smaczną /próbowałem/ zupkę grzybową z bułeczką, upiekły lub spaliły na ognisku kiełbaski, które spalaszowały z tą samą bułeczką. Dzieciaki piły jakieś świństwa kolorowe z petów.
Po zaspokojeniu głodu dzieciarnia spotkała się w świetlicy z Grzybogórem, który wygłosił pogadankę krajoznawczo-przyrodniczą. Dzięki ludziom dobrej woli i wieloletniej wzorcowej współpracy z Nadlewśnictwem Lubin, Grzybogór dostał kilka plansz związanych z lasem, pożytkami z niego płynącymi, pracami leśnymi, florą i fauną naszego nadleśnictwa. Grzybogór mający jakieś tam zdolności aktorskie, gestykulacją i intonacją starał się jak najbardziej realistycznie przybliżyć dzieciom temat.
 
Dzieci aktywnie uczestniczyły w spotkaniu. Zadawały pytania, dodawały opowiastki o swoich przeżyciach leśnych, chłonęły wiedzę o naszym ekosystemie. Przy podkładzie muzycznym, który stanowiły odgłosy lasu, ssaków i ptaków, dzieciaki miały wrażenie, jakby same uczestniczyły w tych bezkrawych łowach w dziczy lubińskich lasów.

Po pogadance każda drużyna szkolna poczytywała sobie za obowiązek zrobienia zdjęcia z Grzybogórem. bo nie na codzień mają styczność z takim stareńkim dziwakiem leśnym, tak cudacznie odzianym ale wzbudzającym zaufanie i radość. Ja miałem też ogromną radochę i satysfakcję, że mogłem obcować z dziatwą szkolną, coś jej pokazać i czegoś nauczyć. Poza tym, będąc zgrzybiałym i zgorzkniałym emerytem czuję się lepiej. Czuję, że jako z krwi społecznik, mogę jeszcze być przydatny w społeczeństwie. Tu, na niwie rozrywki i edukacji naszej przyszłości narodu. Ale zakadziłem górnolotnie, chłe, chłe. Ale taka jest prawda. Uczę dzieci dawać a nie tylko brać, co widać na każdym kroku naszego coraz bardziej konsumpcyjnego społeczeństwa, prawda? Prawda. Po imprezie dzieci pojechały do Lubina podstawionymi autobusami. Grzybogór pomachał na pożegnanie zdobioną lagą bambusową i bez tchu opadł na krzesło niemiłosiernie zmordowany, ufffff... ale było warto. Do zobaczenia wiosną.


17.02.2018 - XV Zimowy Biwak na Grzybowej Górze.
 Po południu na polanę biwakową przybyli dorośli biwakowicze.
Komandorami biwaku byli Kacper Snowyda i Dominik Ziembowicz. Do pomocy mieli kilku ludzi dobrej woli, którzy nie patrząc na żadne profity, społecznie pomagali w rozbijaniu namiotu gastronomicznego, ustawianiu agregatu, reflektorów, zapaleniu watry /bo to przecież Góra Grzybowa/ oraz innych sprzętów biwakowych. Jak przybyliśmy Z Tadziem i Józiem na biwakowisko, to już zupa grzybowa bulgotała w garze, roznosząc woń po okolicznych zagajnikach, płonące bierwiona wesoło trzaskały w granatowe niebo skrami, a stół biesiadny był wspaniale zaopatrzony /sic/.
Oczywiście - bo jakby miało być inaczej - na biwaku stawił się Zarząd Klubu Górskiego PROBLEM w komplecie. Dominik, Jasiek, Heniuś i Kacperek. Wszyscy zwarci i gotowi do siurpryz, pomocy w degustacjach wspaniałych napojów otrzeźwiających Hortexu i Polmosu i takich tam. Acha, muszę koniecznie tu wspomnieć o rewelacyjnej, wprost boskiej nalewce Krzysia czyli tatusia Kacpra. Ten niesamowity elixir życia, sporządzony na najlepszych, starannie wyselekcjonowanych owocach aronii, mile łaskotał wargi i język, potem podniebienie i przełyk, aby na końcu rozgrzać i pobudzić do maceracji żołądek. Ech, gdybym ja miał takiego tatusia to ... byśmy razem zbierali aronię.

Po wstępnych rozgoworach o planach wypraw wspinaczkowych, trekkingowych i innych górskich wyrypach, na komendę Kacpra watachą ruszyliśmy na podbój szczytu Grzybowej Góry. Po drodze nie zakladaliśmy podobozów, tylko jednym szwungiem, trawersem wdrapaliśmy się na samiuśki wierch. Na nim udało mi się zgromadzić ośmiu wspaniałych członków Klubu i trzasnęliśmy sobie pamiątkowe foto. Od lewej stoją nieodrodni synowie naszego klubu: Kamil, Tadziu, Józiu, Jasiek, Damian, Heniuś i Dominik. Pośrodku kuca nie kuca Krzysiu. Jego synek Kacper robił tu za fotografa. Zdobycie szczytu uczciliśmy natychmiast, tu i teraz.  Wesołą i egzotyczną "maskotką" /95kg żywej wagi/ biwaku był Grzybogór, który rymem odczytał wszystkie organizacje biorące udział w tym wiekopomnym wydarzeniu oraz opowiedział o wieloletniej historii samej idei wejść na tą górkie. A w ciekawą historię ta góra już obrosła. To już 16 lat. Cholera, jak ten czas leci. Dopiero jakby wczoraj tego głaza Marian przytargał na szczyt.

A zdjęcie całej grupy zdobywców szczytu było nie lada sukcesem organizacyjnym, bo ciężko było w jednym momencie zebrać towarzystwo łażace po krzakach, biegające wokoło kamienia czy chowające się w młodniku za potrzebą. Ale daliśmy radę. Łyk wody dla ochłody i podjęliśmy próbę zejścia do obozowiska. Udało się.

Corocznym zwyczajem jest degustacja szarlotki, którą na tą okazję piecze od 15 lat Agatka ze swoim pomocnikiem i osobistym kierowcą Michałem Wejksznią. To są wspaniali ludzie. Niesamowicie kontaktowi, mili, towarzyscy, nie znający waśni i nie używający słów uważanych za wulgarne. Przy nich człowiek się odchamia i chłepce konkretną wiedzę i prawdy życiowe jak z krynicy mądrości. Jabłecznik był jeszcze gorący jak go Krzysiu kroił. Jak oni to robią, że jadąc kilkadziesiąt kilometrów  na biwak, przywożą placuszek jakby dopiero wyjęty z piekarnika? Kiedyś to Agatka piekła jeszcze murzina specjalnie dla ścisłego grona przodowników klubu, ale cóż, z latami już się Jej nie chce tyle schylać przy duchówce.  Kolanko napiernicza, w stosie pacierzowym tez coś smyra...W imieniu smakoszy i pożeraczy szarlotek wielkie dzięki Agatko. wierzę, że na 50=lecie Klubu też upieczesz takiego jabłeczniczka, mniam, mniam.

Tadziu poderwał wolnego słuchacza w osobie Jaśka i nawijał mu, nawijał, przez godzinę o Katmandu. I to Katmandu powtarza się rokrocznie. Po godzinie nawijki Tadziu zaczyna o Dhaulagiri. I tak może bez zająknięcia do rana. Ale doskonale nawija. Słuchacze to muszą mieć anielską cierpliwość i wytrwałość szerpy. Ja poszedłem się zdrzemnąć ale po godzinie uczestniczyłem w dalszej opowieści ...o czym? No ... jak to o czym? O Katmandu, chłe, chłe. Tadziu jest w porzo. Szkoda, że Zbysia Kościelnego zabrakło przy watrze. Ten naczelny bajarz ludowy Klubu PROBLEM ma niesamowitą pamięć, choć tylko 16 lat brakuje mu do setki. Ale Tedi dzielnie Go zastępuje.

szczególne podziękowania trzeba w tym miejscu skierować do Wawrzyna Snowydy i Damiana Zimy, którzy wydatnie pomogli w organizacji biwakowiska. Dzięki chłopaki. A Kacperek był naczelnym organizatorem całego tego bałaganu i wywiązał się ze swojej pracy wzorowo. Może nawet troszkę lepiej niż wzorowo, chłe, chłe.
Z obowiązku  kronikarskiego muszę powiedzieć, że w biwaku uczestniczyło 11 członków Klubu Górskiego PROBLEM. Ogółem było 32 biwakowiczów. Rozbito kilka namiotów. Nieszczęśliwych wypadków i zdarzeń losowych nie zanotowano.  Wszystkie śmieci zabrano, ognisko wygaszono. 
XV Zimowy Biwak na Grzybowej Górze A.D.2018 przeszedł do historii.
foto i text: Crazy Henry - Heniuś. autoautoryzacja.
21.04.2018 - V Bieg Papieski - W V Biegu Papieskim nie zabraklo także przedstawicieli Naszego Klubu. Wspaniała szóstka - co jest najważniejsze - dobiegła do mety bez pomocy ambulansu czy doraźnego dopingu farmakologicznego na trasie biegu. I żaden z Nich nie zrezygnował na trasie, dochodząc do wniosku, że "po cholerę mi ta katorga". Oto Oni, wg miejsc zajętych na mecie:
Jurek Weiss - 438 
Edziu Pawłów - 458
Wiesiu Augustyn - 638
Zygmunt Kaniewski - 1372
Zbyniu Kościelny - 2008
Damian Czajkowski -biegł z wózkiem
Zaznaczyć tu należy, że Zbyniu Kościelny to 84-letni matuzalem, który w 1945 roku jako 11-letni skaut, witał horągieweczką armię wyzwalającą nasz Kraj. W czasie okupacji biegał z tajnymi depeszami do oddziałów partyzanckich, co wyrobiło w Nim niesamowitą siłę woli, odwagę i kondycję.
Za wielką chęć do biegania i uczestnictwo w tym pięciokilometrowym, morderczym biegu, należą się Wszystkim naszym "Pięciu Wspaniałym" największe słowa uznania. I duuży, zimny browarek z pianką na dwa, co tam na dwa, na pięć paluchów. Gwoli dokładności i rzetelności kronikar- skiej muszę dodać, że w Biegu uczestniczył także brat naszego przezacnego Pana Prezesa, Zdzisław Augustyn /m.781/ oraz syn Jurka Weissa Marcel /m.440/. Piękna, rodzinna tradycja kultywowana od dziada pradziada. Jak pieknie było popatrzeć, gdy na trasie syn wspomagał swojego ojca staruszka, podciągał go, podpychał, na mecie dając swojemu protoplaście wyprzedzić się o dwie pozycje. A Marcel mógł szpurtem zająć przynajmniej 257 miejsc bliżej, bo z dużym zapasem energii wbiegł na metę. Wzorcowe wychowanie dali dzieciom swym Ula z Jurkiem. Dobra, niemiecka szkoła.
A Zbysiu Kościelny jak to Zbysiu. Spokojnie wystartował w swoim nowym t-shircie, w adidasach z prawdziwą kauczukową podeszwą, z bujnym, srebrzystym włosem, rozwianym  przez pęd powietrza jaki wyzwalał swoim galopem. Ten facet po prostu nie da się nie lubieć i nie ma siły, żeby Go nie podziwiać zawsze i wszędzie. 

Poniżej: Z uśmiechem na ustach /przed startem, bo nie wiedzieli jeszcze, co ich czeka/ czterech oldboyów.  Edziu Pawłów, Wiesiu Augustyn, Jurek Weiss i jego syn Marcel.  Nigdy bym nie powiedział - widząc Marcela na foto, że ten starszy człowiek ma tylko 22 lata. To z pewnością wynik nadmiernego chlania Red Bulla i Energetizera plus Coca Cola, tfu! Jurek musi coś z tym zrobić, koniecznie, chłe, chłe. Edzia nie podejrzewałbym o takie ekstremalne wyczyny. Zawsze spokojny, usmiechniety, nie narzucający się w towarzystwie, ot, zatańczy z Elą przy ognisku jakiegoś wygibasa, wypije mały browarek i wszystko. Wiesia nie będę komentował, bo to brat mojego pryncypała, więc mógłbym mieć przes***, przesunięte stanowisko na niższe, chłe, chłe. Już nie mogę się doczekać "Wiesiowych"
grań i śpiewów dumek ukraińskich czy pieśni starocerkiewnych. Ale to będzie juz niedługo, na Rajdzie KGHM 20018.  Tam wszyscy biegacze spotkają się, zdadzą relacje i zdradzą tajemnicę zachowania ekstremalnej kondycji po sześćdziesiątce. To jest przykład wielkiej radości życia, umiejętności dbania o zdrówko psycho i fizo, myślenia i działania pozytywnego. To szczęście mieć takich kolegów. Oni emanują bardzo pozytywną energię, którą ja staram się chłeptać zawsze i wszędzie.

Poniżej: Czterech biegaczy ze zwoimi żonami i dziećmi. W czerwonym t-shircie Zygmunt Kaniewski ze swoją Marysieńką. Zygmuś to mój rocznik, ale pomimo sędziwego wieku jest pełen wigoru i fantazji. Tylko powinien już ograniczać /tak jak pozostali biegacze z Problemu/ takie mordercze wygłupy. Rozumiem, szczytny cel, idea, ale biegając po "tretuarze" wybijają swoje stawy kolanowe i skokowe. Biodrowe zresztą też. Wstrząsy przenoszą się także na czaszkę, co nie pozostaje bez wpływu na przystawkie mózgową, prawda? Prawda! I stąd to szaleństwo biegowe, chłe, chłe. Niesamowite i niepospolite w całej tej historii jest to, że Zbyszek, Wiesiu, Jurek byli świadkami i uczestnikami narodzin PROBLEMU. 50 lat w Klubie, a Oni ciągle biegają ! Do nas powinny przyjechać jakieś czołowe telewizje TVN, BBC, Polsat, Trwam i pokazać na paltformie cyfrowej tych NIEZNISZCZALNYCH, dla których czas się zaatrzymał. Brawo Chłopaki. Podziwiamy Was i z zazdrości łobgryzamy szpony, że tak nie mogymy, chłe, chłe. Za ten pochwalny pean proszę zrobić ściepę na browarka rajdowego. Dla mnie oczywiście.
I tak to V Bieg Papieski z udziałem sprinterów z Klubu Górskiego PROBLEM przeszedł do historii biegactwa masowego.

I co się okazało parę dni później? W BP galopował także nasz szósty klubowicz - Damian Czajkowski. Nie zgłosił Zarządowi K.G.Problem swojego uczestnictwa, za co dostał wytyk i prztyk. Damian biegł w grupie wózkarzy. To już młoda kadra Problemu, która zawsze i wszędzie ma PROBLEM. Co zrobić z dzieckiem, kiedy żona na szychcie a berbecia nie ma komu pewnemu zostawić ? Ano pakuje się malucha do wyczynowego wozidła z pałąkami, zabezpiecza chłopczykowi batony, napoje energetyzujące /kaszka na mleku 3,5%/ jakieś zabawki  i ... heja na trasę. Po 5 kilometrach, na mecie, tatuś był mocno zgoniony ale po synku nie widać było najmniejszego zmęczenia. Najlepsza metoda wychowawcza to wpajać od małego chęć do aktywnego życia. Ruch to samo zdrowie. Podobno, chłe, chłe. Brawo Damianie ! Ale w wozidle to chyba trzeba było oponki wymieniać, co?

Foto Alan Weiss, komentarz: Crazy Henry - Heniuś.
********************************************************
To chyba pierwszy przypadek w naszym Klubie PROBLEM, aby członek naszej społeczności wzniósł się balonem nad Tatry nasze kochane. Ale ta historia ma ciekawy początek. Otóż 26 września, w dniu moich okrągłych urodzin zapukal do moich drzwi listonosz wręczając mi list polecony express. Otwieram i oczętom swoim nadobnym nie wierzę. Folderek firmy BLUE SKY BALLOONS a w nim bilet na lot balonem. Od 40 lat mój syn ciągle słyszał o moich marzeniach, o locie balonem. No i zafundował mi lot moich marzeń.  Tak wysoko z radości podskoczyłem, że o mało nie wyrżnąłem łbem w zabytkowy, sześcioramienny żyranol mosiężny, którego zresztą nie mam. Zadzwoniłem do tej firmy i umówiłem się na konkretny termin. Musiałem pojechać do Nowego Targu dzień wcześ-niej, bo już o godzinie 7:00 rano z tamtejszego lotniska wyruszały samochody z całym tym majdanem w kierunku Białki Tatrzańskiej, skąd miał się odbyć start balonu. Leciały dwa balony. W jednym ja z trojgiem pasażerów i pilotem, w drugim gruchająca para. Facet od tego gruchania wymyślił sobie, że w balonie wysoko nad chmurami oświadczy się swojej partnerce i wręczy jej zaręczynowy pierścionek z dyjamentem. Potem zobaczyłem ten dyjament i okazał się on maleńkim diamencikiem w platynowej oprawie z misterną grawerką. Ale co dalej. Trzęsąc się po wertepach i dróżkach polnych zajechaliśmy na polanę i zaczął się wyładunek sprzęciora. Wszyscy uczestnicy lotu mieli zapierdzielać a nie stać i dłubiąc w nosku z bokowca się przyglądać. Ooo nie! Mnie troszkę kapitan lotu odpuścił to całe rozciąganie czaszy balonu na trawie ze względu na katastrofalny stan mojego zdrowia.  Nie przypuszczałem, że sam pusty balon jest tak cholernie ciężki. 

Kosz musieliśmy ustawić w pozycji pionowej i pomagać przy instalacji rusztowania z palnikami. Sam kosz był wspaniaLym dziełem firmy SCHROEDER. Pleciona wiklina z oparciem-poręczą obitą czerwoną skórą. Najpierw pilot wdmuchiwał do balonu zimne powietrze wentylatorem z napędem spalinowym i po wypełnieniu czaszy uruchamiał pulsacyjnie palniki. Płomienie buchały na 3-4 metry do wnętrza. Cholera - pomyślałem sobie - jakby w locie tak przypadkowo zawiało z boku i płomień liznął materiał, to byłoby po balu. Ani kawałka spadochronu, do ziemi kilkaset metrów i co? Ano jajco! A huk tych palników był zatrważający. Jakby lew ryczał nad zabitą gnu. 

Wreszcie wzbiliśmy się w przestworza i po jakimś czasie znaleźliśmy się nad chmurami. Otworzyła się przed nami niesamowita panorama całych Tatr. Od Grzesia, przez Wołowiec, Starorobociański, Ciemniak, Kasprowy aż po Świnicę, Szpiglasowy i Rysy. W oddali majaczył Gerlach. To było fantastisze. Żadne tam loty boeingami czy innymi aluminiowymi rurami z wizjerami nie oddadzą tego wrażenia bycia w powietrzu jak lot balonem. Bo to powietrze było czuć z każdej strony. I tą wilgotność chmur przez które przebijaliśmy się kilkakrotnie. I cisza...cisza którą przerywał tylko od czasu do czasu ryk palników. Wszyscy pasażerowie włącznie ze mną doznaliśmy jakiegoś orgazmu, ekstazy i może nirwany. Czuliśmy się jak ci ptacy dla których grawitacja nic nie znaczy. Pod nami przesuwały się maleńkie domki góralskie i takież śmiesznie malutkie poletka z barankami. A nad nami niesamowity lazur nieba. Bosko.

Oczywiście, jak na członka Klubu Górskiego PROBLEM przystało, eksponowałem nasz proporczyk i zostałem zmuszony do opowiedzenia historii i wytłumaczenia frapującej wszystkich nazwy PROBLEM. Jak to u mnie nieraz bywa, a tak po prawdzie to częściej niż nieraz, podkoloryzowywałem pewne wydarzenia klubowe, a cała załoga otwierała japy ze zdumienia. Tak, tak. A z Panem Bazylim Dawidziukiem, naszym pilotem i jednocześnie właścicielem firmy Blue Sky Balloons od razu przypadliśmy sobie do serca. Ten facet to z nami zarabia na chlebuś, ale od lat lata /fajna zbitka słów/ balonami sportowo po całym świecie. Latał w Australii, Japonii. USA, o całej Europie nie wspominając. Te pokrowce z pianki które widzicie za moją głową, to nie są dla wygody klientów, ale zabezpieczają one przewody gazowe idące z butli do palników, żeby w razie kolizji z gałęziami drzew czy innymi przeszkodami nie uszkodziły się i żeby wtedy nie było jednego potężnego grilla.

Półtorej godziny lotu mignęło jakby kwadrans. W duchu śmiałem się z radości i szczęścia, że wreszcie poleciałem balonem.  Jakbym wygrał w Lotto to kupiłbym sobie takiego balona z koszem i bym latał, latał, latał. Licencję też bym kupił. Cztery wielkie butle starczą na kilkanaście godzin lotu, więc można szurnąć nawet do Moskwy i wylądować na Krasnym Placu i skoczyć do Władimira Władimirowicza na stakańczyk horiłki. Tylko ta KGB ! Ubiliby zanim wyskoczył- bym z kosza. Albo przy sprzyjających wiatrach poleciał do Norwegii i poprosił o azyl.
Jak żeśmy lądowali mając jakieś 20m pod koszem, pilot wychylił się poza kosz i krzyknął do jakiegoś górala, czy możemy u niego wylądować. Wedle chałupy - jak to oni mówią. Po akceptacji pilot upuścił górnym zaworem powietrze z czaszy i wzorcowo wylądowaliśmy na łące całej zas***ranej bobkami owczymi. I na tym nie skończyła się nasza przygoda. Pan Bazyli najpierw przeprowadził chrzest baloniarza. Polegał on na tym, że każdy klękał na tej zas... trawce, ojciec chrzestny brał kosmyk włosów /nie ucinał/ i podpalał natychmiast gasząc płomień wodą i każdemu chrzczonemu buźkę smarował łajnem rozbełtanym z błotkiem.
Po tym namaszczeniu każdy musiał położyć się na worze ze zwiniętym balonem i dostawał naprawdę silnego "dupnioka" w żyć. Po tych wszystkich egzorcyzmach nasz pilot otworzył butelkę francuskiego "Champion de la Cruax" i wznieśliśmy toast za brać baloniarską. Wzniosłe to było i radosne uczucie.

Oczywiście uroczyście dostaliśmy certyfikaty lotu balonem i tym sposobem zostaliśmy wciągnięci na listę braci baloniarskiej. Poczułem się jakimś lepszym, odważniejszym i dowartościowanym. Zostałem baloniarzem. Elyta.

Wszystkim polecam lot balonem bo wrażenia są naprawdę cholernie romantyczne. Tylko jest maleńki szkopuł.  Ta przyjemność ładnych parę stówek kosztuje. Jakby ktoś z Was zdecydował się na lot tym aerostatem, to wystarczy wleźć na stronkę www.lataj-balonem.pl i wszystkiego się dowie. A opcji lotów tą ciepłą i kolorową gruchą jest naprawdę wiele. Nawet można sobie wyskoczyć z balonu. Oczywiście na spadochronie. Zdąży się otworzyć czy nie zdąży?  To be or not to be. Oto jest hamletowskie zapytanie. Skaczemyyyyyyyyyyy.
Cały półtoragodzinny lot i wszystkie egzorcyzmy przed i po locie nagrałem jako film. Jak będę już niedołężny leżał na łożu śmierci, to przed wydaniem ostatniego tchnienia poproszę o odtworzenie sobie tego błękitnego nieba nad chmur- kami, które podziwiałem z poziomu 2200 m npm. Do zobaczenia na następnym szaleństwie. Bo pseudo Crazy Henry do czegoś przecież zobowiązuje, prawda? Prawda !
tekst i foto - Crazy Henry
Z inspiracji Klubu Górskiego „Problem”, przy zasadniczym wsparciu Nadleśnictwa „LUBIN” w dniu 23 lutego 2019 roku odbył się XVI Zimowy Biwak na Grzybowej Górze. Komandorami Biwaku byli: Wawrzyn Snowyda i Bartłomiej Pasterczak. Był to ostatni biwak zimowy, gdyż formuła się już wyczerpała i szczerze mówiąc troszkę nas znudziła. Pracujemy nad nowym sposobem wspólnych, nocnych, zimowych posiadów przy watrze. Ewentualne fotki z tego biwaku będą zamieszczone, jak uczestnicy Biwaku dostarczą je adminowi.


W majową sobotę 11.05.2019 roku odbył się po raz szósty Bieg Papieski upamiętniający dzień wstąpienia biskupa Karola wojtyły na tron Stolicy Piotrowej. Nasz Klub jak zawsze reprezentowali najwięksi twardziele.

Edziu Pawłów zajął bardzo wysokie miejsce /400/ a Jurek Weiss przybiegł deczko wcześniej i uplasował się na 314 pozycji. Na zdjęciu stoi z nimi, tuląc się do mocarnego, bez grama tłuszczu torsu Jurka Eluśka, niesamowita fanka biegów oldboyów. Za nimi w tle prawie 2000 biegaczy różnych płci.

Zygmunt Kaniewski celował w cyfrę kabalistyczną i strzelił hattricka czyli miejsce 777. Nie widziałem po chłopakach żadnego zmęczenia. Śmiali się, żartowali jakby nie drałowali przed chwilą 5km. 

Następnym zawodnikiem z K.G.Problem był młodziak, porównując go z poprzednimi kolegami - Damian Czajkowski. Aż mnie zdziwił, bo wcale nie pił wody na mecie, a mnie suszyło, chociaż siedziałem na widowni. W poprzednim Biegu Damian zasuwał z wózkiem z dziecięciem. Swoim dziecięciem. Z prawej Zbychu chłepczący mineral wasser.

No i wielką piątkę naszych biegaczy zamykał dostojnie i bez pośpiechu sam Zbysiu Kościelny. Metę przeszedł pod szpalerem kijków biegowych majestatycznie, uśmiechnięty i bez zadyszki. No bo gdzieżby miał się spieszyć? Zajął eksponowane 964 miejsce, wpisując się w historię VI Biegu Papieskiego jako najstarszy uczestnik. Z obserwacji wnioskuję, że te międzywojenne roczniki to niesamowicie wytrzymałe organizmy. Jesteśmy pełni podziwu i uznania dla naszego drogiego Zbynia.

W loży honorowej siedziały partnerki naszych orłów. Głośno, prawie wrzeszcząc dopingowały swoich chłopców na ostatnich metrach przed metą. Podejrzałem, że niektóre miały kanapki z baleronem i szczypiorkiem dla swoich "zabieganych" mężczyzn. A organizatorzy postarali się o stałą relację z biegu podawaną na 4 wielkich telebimach. Dziewczyny były dumne ze swoich strongmenów, tylko Elunia robiła dobrą minkę do złej gry, bo jej pierdoła saska zamiast biegać,  siedziała na ławce i żarła fistaszki. Ech...
Trzeba tu dodać, że biegacze zmagali się z zimnem, paskudną mżawką wciskającą się wszędzie, moczącą dokumentnie cały strój biegowy i powodującą niebezpieczną śliskość trasy.  Prawdopodobnie w biegu brała udział klubowa, zawodowa /prawie/ biegaczka terenowa Nina Zaczyńska - Woronko, ale nie mogłem jej wyśledzić.
Zarząd K.G.PROBLEM gratuluje i dziękuje Jurkowi, Edziowi, Zygmuntowi, Zbyszkowi i Damianowi za godne reprezentowanie naszego klubu. Cześć Im i chwała!
foto i text: C.H.Heniuś
 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego