2015 - KLUB GÓRSKI PROBLEM

Idź do spisu treści

Menu główne:

2015

RAJDY

46 Rajd KGHM -Bukowiec 2015 przeszedł już do historii. Nasza przygoda rozpoczęła się już w piątek - 29 maja. O godzinie 16:00 autobus wystartował z pętli na Ustroniu. Po raz pierwszy w historii wyjazdów Klubu - PUNKTUALNIE!!! To warto zapamiętać! Dla mnie szoking!  Nasza grupa liczyła 40 uczestników, w tym 27 Klubowiczów. Proporcje płciowe były idealne. 20:20.  Średnia wieku - 49 lat z okładem, chłe, chłe.  

Za bazę wypadową obraliśmy "Gościniec Joanna". Położony na uboczu Trzcińska - wioseczki u podnóża Gór Sokolich - nad meandrującymi wśród pagórków wodami Bobru. Wspaniały obiekt ze wszelkimi wygodami i wygódkami w każdym pokoju. Pełny węzeł. Ciepła woda i srajtaśma dostępne 24h. Niestety, pomimo moich próśb o pokoje koedukacyjne, zarząd twardo stał na straży prawożądności i cnoty dziewic. koczowałem w pokoju trzyosobowym z dwoma wyposzczonymi ogrami, albo ogierami. Po ablucji zebraliśmy się przy watrze, gdzie przez długie godziny w szampańskiej atmosferze dawaliśmy upust swoim zdolnościom muzyczno wokalnym.  Miejsce oraz chrust były za frico, co nie jest codziennością w takich ośrodkach. "Trza" za wszystko bulić!

Nasza grupa tym się wyróżnia od innych, że dysponuje tabunem wspaniałych instrumentalistów. Tym razem byli to: Wiesiu Augustyn, Andrzej Multarzyński, Jarosław Szwed - gitary, oraz niesamowicie brandzlujący smykiem struny Crazy Henry, czyli autor tej relacji. Zabrakło szaleńczych piruetów na klawiaturze akordeonu Zbysia Halika Halikowskiego. Zabraklo kontrabasu Jaśka Augustyna, który tak potrafi malancholijnie smędzić na strunie "G", że aż żal du.., tfu, serce ściska. No i zabrakło gitary Marka Korczyńskiego, w światku muzyków Johnem Waynem zwanym. Ale jakoś "dalim" radę. Jarek wspomagał się 500 Watowym piecykiem, chór wrzeszczał zgodnie "Ore,  ore" i takie tam góralskie przyśpiewki. Ta mieszanka niesamowitych dźwięków niosła się po lasach, wzgórzach i łąkach aż po szczyty Starościńskich Skał i odbita od nich wracała do"Joanny".  Miejsce watry pozostawiliśmy - jak to na rasowych turystów przystało - w nienagannej czystości.

Jarek wspaniałymi przejściami z tremolo na pizzicato powodował spazmy u koleżanek. A jego brawurowo wykonana piosenka o zajączku, który coś tam, gdzieś tam, doprowadzała nas do rozpuku.  Ewa z Zegrza, tfu, Zgierza, znana tambury- nistka poddawała Jarkowi propozycje nowych chwytów i zagrań. On to "chytoł w mig" i grał, grał ,grał. Ach, jak On grał...
niektóre koleżanki szarpnęły się na nowe tenisówki. Markowe lub podróby, ale zawszeć to nowe!

Dla tych Panów wszystko było COOL i O.K. Zbyszek i Zygmunt non stop byli uśmiechnięci i nad wyraz zadowoleni. Doprowadzało mnie to, choleryka i malkontenta do białej gorączki. Jak można być aż tak szczęśliwym i spokojnym w każdej sytuacji? Przy tej watrze wywinąłem orła przekraczając bal - siedzisko i mam straszne dwie szramy na podudziu czy łydce. Zawsze mialem problem z nazewnictwem części ciala...
A Marysia zasmucona rzekła  -jakby do siebie - stłumionym głosem : Cholera, piwko się skończyło... a tych dwóch się cieszy bez piwka...ech. Gdzie są te chłopy? Nikt kobiecie nie pomógł....nie użyczył puszki zimnego browarku...

Zbysiu zademonstrował nam starą metodę palenia prawdziwej watry, jaką przed wojną rozpalał na Wołyniu z zaprzyjaźnio- nymi burłakami /nie mylić z dzisiejszymi "burakami" których wokół nas pełno/. I to było to! Nam się zawsze zdawało, że rozpalamy standard watrę, a to było tylko zwykłe, wsiowe ognisko pastuszków na kartoflisku. I jak On /Zbysiu/ to robi, że nigdy jego chippisowska fryzura nie zapłonie? Smaruje kremem azbestowym? Zazdrościłem Mu Jego bujnych kudłów i gibkości, bo przyznacie sami, że nie każdy dokona taakich wygibasów nad płonącymi żagwiami.

W sobotę raniutko, po zszamaniu orientalnego śniadanka, Pan Prezes Jasiu objaśnił plan marszruty. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna grupa - aktywniejsza, wybrała atak na Sokolik /623m npm. Idąc szlakiami: żółtym przez Schr. Szwajcarka, potem trawersem po zboczu Krzyżnej Góry i czerwonym na szczyt Sokolika, rozkoszowali sie niesamowitym widokiem ze szczytu.

Szwajcarka

Druga grupa, a właściwie pierwsza, miała za zadanie przejść wzdłuż Bobru przez Janowice Wielkie na Miedziankę. Tam, w nowootwartym "Browarze Miedzianka", z polecenia Pana Prezesa dokonaliśmy oceny organoleptycznej trzech produkowanych piw. Jako uznany i niedyplomowany znawca tego złocistego trunku, muszę autorytatywnie stwierdzić co następuje. Piwo dolnej fermentacji "Rudawskie" /5% alc. i 12,5 Blg/ oraz górnej fermentacji "Górnik" /5,5 alc.obj. i 13,4 Blg/ są niezłe, ale na kolana nie rzucają, w przeciwieństwie do ceny. Za marny pokalek 0,5l /w tym 2cm pianki/ trzeba tu wybulić 8 złociszów. I to stojąc w długiej kolejce przy kontuarze. Za taką mamonę ja mam prawie czteropak całkiem przyzwoitego browarku regionalnego.  Trzecim piwem tam warzonym jest z górnej fermentacji "Cycuch Janowicki" /5% alc.obj. i 12,5Blg/. Seksowna nazwa skłaniała i zachęcała do spróbowania tego jasnego, złociście perlącego się browarku. Jednak, o zgrozo! Tego się nie dało pić z rozkoszą. Kwaśny smak - podobno od dodawanego kwasku cytrynowego - niska pianka i mizerny zapach plasują to "piwo" w rzędzie egzotycznych, pitnych sików. Nikt z 10 osób, które kupily Cycucha, nie wymlaskał go do końca. Pili "na siłę", bo przecież wywalili na niego aż 8 złotych, czyli mniej więcej 2 EURO...w mordę! Cierpienia z Cycuchem wynagradzała wspaniała panorama Gór Ołowianych, oglądanych przez szklaną ścianę lokalu. Jakby przed browarem stanął Dominik Ziembowicz ze swoimi wspaniałymi piwkami w szerokiej gamie gatunków, smaków, zapachów i kolorów, to wszyscy goście browaru szybciutko by wykupili piwka Dominika, aby zabić "dziwny"/bardzo oglednie mówiąc/ smak "Cycucha". Siedząc przy piwku podziwialiśmy gwałtowną, ale krótkotrwałą burzę w górach.

Udało mi się "na krzywuchę" zeszamać wielką pajdę smakowitego chlebka ze "szmalcykiem" z dodatkiem sałaty i ogórasa małosolnego. Do tego halba piwa /nie Cycucha!/. Sponsorem wspaniałym był Boguś K./właściciel renomowanej firmy BOLID DANTOF/ za co w tym miejscu serdeczne Mu dzięki składam. Muszę też wspomnieć, że nieoczekiwanie odwiedziła nas w browarze kuracjuszka z Prewentorium Kolejowego Agatka Wejksznia, nasza koleżanka klubowa.  Przywiozły Ją tam Jej urocze córunie. Szkoda, że przyjechała bez swojej wspaniałej szarlotki, którą nas od lat raczy na Górze Grzybowej.

Na szlaku spotkaliśmy starego trapera z Salt Lake City w błękitnym kapeluszu Kanadyjskiej Konnej. Facet szukał browaru. Wyraziście widać było, ze warę miał opadniętą z pragnienia. W tym egzotycznym skaucie, rozpoznaliśmy naszego wspaniałego druha Marka Jaglarza. Po przekonujących namowach i perswazjach Tadzia,  Mark przystąpił do drużyny eksplorerów i wspólnie wytyczyliśmy azymut na "Cycucha". Tfu!

Wieczorkiem, w pomieszczeniu restauracji gościńca uskuteczniliśmy bezdymną watrę. Ze względu na ziąb i wilgoć ciągnące od Bobru, oraz troskę o zdrówko koleżanek, watra odbyła się w suchym i ciepłym pomieszczeniu. Przy piwku śpiewom i opowieściom nie było końca. Przez 7 godzin nasi gitarzyści na przemian: to Wiesiu, to Andrzej, to Jarek intonowali piosenkę, natychmiast podchwytywaną przez "chórek".  Rozeszliśmy się po garsonierach ok. 4:00. A o 7 pobudka, bo o 8:00 śniadanko orientalne.

Zademonstrowałem prostą, ale bardzo skuteczną w 100% metodę na ochronę i odzyskanie każdej rozlanej lub przelanej kropli piwka. Także obrus nigdy nie będzie poplamiony! Otóż, wstawiamy pokal do wiadra od mopa w środek stożka do wykręcania mopa i nalewamy spokojnie piwko z duuuża pianką. Nadmiar pianki i samego piwka przelany zbiera się na dnie wiaderka. Wyjmujemy szklankę i dolewamy do niej z wiaderka przelane piwko. To jest mój, jeszcze nigdzie i nigdy nie publikowany patent. Higieniczny, wygodny i skuteczny. Na foto jestem w pidżamce i szlafmycy, bo zerwany z łóżka musiałem podzielić się z ludźmi swoim nowym odkryciem.

W niedzielę 31 maja nastąpiło zakończenie  Rajdu KGHM w Bukowcu. Nad pięknym stawem, posród malowniczo położonych drzew, pod parasolami browarnianymi przystąpilismy do wielkiej wyżerki. Karkówka, wielkie pęto pieczonej kiełbasy podwawelskiej, pierożki ruskie, żurek z bułeczką, małosolne ogórcy i chleb ze smalcykiem, to wszystko było nie do przeżarcia. Do tego halba piwa.


Marysia Siedlarek, Marek Możdżeruk i Ania Wachulak czyli Kmiecik, to wielka historia wyrypów w nasze kochane Sudety.Chciałoby się powiedzieć, że Oni chodzili ZAWSZE! Marek musiał przebyć kilka kilometrów na dworzec Długołęki. Stamtąd do Wrocławia. Ze stolicy Dolnego Śląska do Jeleniej Góry. Następna przesiadkę miał do pociągu "pędzącego" do Janowic Wlk. I na koniec drałowanko z wielkim plecakiem do Trzcińska. W skwarze i spiekocie. A do browaru daleko. Imponująca chęć i potrzeba spotkania się na szlaku ze starymi druchami. Marku! Jesteś wielki. Pomimo różnych choróbsk wieku starczego, tfu, dojrzałego, Tobie się jeszcze CHCE! Ja nie zdobyłbym się na taką gehennę podróżniczą.

Oczywiście nie było parasola, pod którym nie siedziałby ktoś z klanu Augustynów. Naliczyłe Ich całą dyszkę. Zabrakło tylko Grażynki Augustyn, która musiała zostać wLubinie, aby doglądać całego dobytku Rodzin o tym szlachetnym i wspaniałym, starożytnym, cesarsko-rzymskim nazwisku. A żar się lał z nieba jak piwko z kija. Było "Tyskie" i "Lech". Można było sobie dokupić, jak kogoś bardzo suszyło. Ja tam wysiorbałem wysiorbałem pięć sztuk po 0,4 ela, czyli równiutko 2 literki. Kiedyś serwowali na rajdach 0,5 standart. Teraz oczędnie i w ramach walki z pijaństwem podają w dziwnej objętości.

W przyswajaniu i trawieniu poczęstunku pomagał nam zespół złożony z cud-skrzypaczki oraz dwóch multiinstrumentalistów grających na keyboardzie, akordeonie i saxie tenorowym. Nad jeziorem niektórzy samodzielnie piekli kiełbaski i moczyli obolale stopy w chłodnej wodzie. Wszyscy spiewali, rozmawiali o starych Polakach i róznych pierdółkach. Sielanka jak cholera.






W tych czterech boxach smażyły się słusznej wielkości kotlety z karczku wieprzowego i kiełbachy śląskie. W kotłach grzały się pyszne perożki i żurek śląski z "półjajem". Na końcu były dwa stanowiska z browarkiem. Lubinpex tym razem spisał się na medal, bo żadnych zatorów przy wydawaniu posiłków nie zauważyłem. No, może do piwka czekało się ok 24
sekund, ale profesjonalnego i wymaganego rytuału lania "po ściance" nie można nijak przyspieszyć.


Jeszcze "strażacka" fotka na zakończenie. Jak widać, wszystkie gębusie uchachane, opalone, pełne szczęśliwości. Ten spaślak w durnowatych przykrótkich spodenkach, leżący na pierwszym planie, to autor powyższej relacji z rajdu Grupy PROBLEM. W dodatku zasłonił swoim łb... swoją główką nasz proporczyk klubowy....w mordę. Na focie brak Zbynia Kościelnego, który akurat w takich momentach zawsze musi  iść s***!!! Spać.

Z naładowanymi akumulatorami sił witalnych, pełni wrażeń, z pełnymi brzuszkami wracaliśmy na swoje stare śmieci. Wspaniałym driverem, który nas bezpiecznie transportował był sympatyczny Pan Zdzisław Anuszkiewicz z Góry.

DO ZOBACZENIA NA NASTĘPNYCH SZLAKACH RAJDOWYCH!
TRZYMAJTA SIĘ! HEJ!


BEZ PROBLEMÓW WĘDRUJEMY Z PROBLEMEM
THE END

46 RAJD GÓRNIKÓW MIEDZI  LESZCZYNA 2015 przeszedł już do historii. Wzięło w nim udział 380 osób, w tym 7 klubowiczów:  M.Hawrysz, J.Dyrcz-Hawrysz, H.Olejniczak, A.Kmiecik, E.Naskręt, H.Olejniczak i J.Mencel. Bazą wypadową i miejscem spotkania przy watrze był Dom Wczasowy "Zielona Gospoda" w Przesiece, prowadzony przez Państwa Alicję i Janusza Jabłońskich. Pokoje przyzwoite, łazienki czyste, żarełko smaczne. Do dyspozycji mieliśmy /za frico/ salę balową/. Wiecej informacji uzyskacie na stronie www.przesieka.pl/zielonagospoda/. Polecamy ten obiekt z pełną odpowiedzialnością.
Tak więc, naszą rajzę rozpoczęliśmy w Sobieszowie, skąd prowadzą szlaki we wszystkie strony świata.  My obraliśmy kierunek na Jagniątków i Chojnik.

 Z biegiem lat zauważamy, jakby te górki się wypiętrzały. Może to zanik naszej kondycji i coraz częstrze kłopoty ze wzrokiem, a może faktycznie górki rosną? Jednym słowem, z zadyszką i kilkoma przystankami reanimacyjnymi wdrapywaliśmy się na ten cholerny Chojnik. Zawsze podziwiamy drzewa kurczowo korzeniami czepiające się skalek. Zaspy opadłych liści, chociaż bardzo malownicze, utrudniały stąpanie po monolitach. Pomimo tego, radość serducho rozpierała, że jeszcze raz dane nam było i mieliśmy na tyle sił wdrapać się na tą góreczkę o wysokości627m npm. z mamabrycznym 150 metrowym urwiskiem opadającym do Piekielnej Doliny. Ileż tam desperatów straciło życie, skacząc w otchłań bez paralotni. Ech...
Trudy "morderczej wspinaczki" wynagrodził nam wspaniały, wręcz baśniowy widok na cztery strony świata. Pogodę mieliśmy idealną, więc smakowaliśmy wspaniałą panoramę Karkonoszy i Kotliny Jeleniogórskiej. Przez dobrą lornetkę można było zobaczyć nawet latarnię morską w Świnoujściu. Może troszkę przesadziłem, ale na horyzoncie majaczył najwyższy budynek Wrocławia i Polski - Sky Tower /212m/. Początek jesieni niesamowicie uroczo barwił drzewa na wszystkie odcienie żółci, brązu, beżu, popielu i czerwieni. W dali widać było Cieplice i Jelenią Górę. W tym miejscu czuło się przestrzeń, odczuwało wszystkimi zmysłami piekno przyrody ojczystej, polskiej. Stojąc na wieży, czułem się dumny z historii mojego plemienia, która to historia - chociaż momentami smutna i tragiczna - radością napełnia umysły każdego prawdziwego Polaka. Troszkę to pompatycznie zabrzmiało, ale tak to w tamtym momencie nie tylko ja przeżywałem. To ten luft i doborowe towarzystwo sprawiało taki nastrój.

Nikt na szczycie wieży Zamku Chojnick nie rozmawiał, tak zapierający dech w piersiach roztaczał się przed naszymi oczętami widok. Ech, gdyby tak sokołem być i poszybować nad okolicą... Tu widzicie dwa orły...sokoły. Z lewej dwie synogarlice. Te gadały non stop o topowych przyodziew- kach na studniówkę. Swoich wnusiów, ma się rozumieć.



W barze na zamku, infiltracyjna grupa "Problemu" wypełniając obowiązki sane- pidowskie, wolontarystycznie musiała zbadać organolep- tycznie serwowane tu od wieków piwo "Kasztelan". Miara, pianka, temperatura i świerzość były nienaganne. Z namaszczeniem i radością obserwowaliśmy bąbelki CO2 unoszące się w tym złocistym płynie i znikające w pierzynce białej pianki. Widok przepyszny. Cena 7zł/but 0,5l.

Poniżej murów zamku podziwialiśmy ciekawą skałę. Jedna z historii mówi, że jest to wykuty pisuar księcia chojnickego. Nad nim jest bidet księżnej. Widoczny jest ukośny rowek odprowadzający nieczystości. Ciekawe, czym spłukiwali...a tajemnicę wchodzenia do tego WC zabrali ze sobą do grobu. Stare kroniki milczą. Wtedy to był temat tabu.






Nasz wspaniały kierownik wyprawy, Gieniu Paszkiewicz często drapał się w głowę, jakby tu nam dogodzić, jednocześnie realizując wcześniej opracowany szlak wędrówki. A my, krnąbrni i pełni awariowanych pomysłów, co chwilkę  mieliśmy inne zachciewajki. Wybacz nam Gieniu.



Krótki popas na pachnących, okorowanych sosnowych kubikach i w drogę. Moim zdaniem, troszkę za ochoczo wycinamy nasze polskie lasy. Nie mam nic przeciwko Niemcom, ale przy trzykrotnie większej powierzchni lasów, bardzo chętnie kupują od nas drzewo. A my tniemy, wycinamy, przerabiamy na tarcicę, sprzedajemy za granicę i cieszymy się jak dzieci...

Na szlaku nie omieszkaliśmy odwiedzić "Zielonej Gospody" w której przymusowo doko- naliśmy kolejnej ekspertyzy organoleptycznej wyrobów Browaru Namysłów. Ale nie o tym chciałem. Zwróćcie uwagę na wspaniałe, stylowe mebelki w ogródku letnim. Stoły, krzesła, szezlągi i kanapy oraz podłoga zostały wykonane z europalet. Przez lata mace- rowane halnym, deszczami, śnieżycami i palącym słońcem nabrały połysku, kolorytu i cudownie wkomponowały się w krajobraz KPN-u. Prostota do bólu i jednocześnie Francja - elegancja. Tylko facet w krótkich spodenkach i getrach z pomponami niezbyt pasował do tego elitarnego towarzystwa bibliofilów czy birofilów.
A wieczorem watra przy pełni księżyca. Pieczone frankfurterki podlewane "Harnasiem" i omaszczone obficie musztardką sarepską i "keczapem" były wspaniałym uzupełnieniem i przerywnikiem piosenek rajdowych.

Noc i ziąb przegnał nas na salę, gdzie do białego rana tańczono wszystkie tańce świata oraz dyskutowano, często zajadle, broniąc swoich opinii o wpływie zorzy polarnej na życie seksualne pingwinów. A Tadziu, jak zawsze, wspaniale opowiadał o ciekawych, często niesamowitych wydarzeniach na wyprawach minionego wieku. I zawsze słucha się Go naprawdę z wielką przyjemnościa. W takim towarzystwie czas niemiłosiernie szybko płynie i jak kuranty wybiły godzinę trzecią, trzeba było poćwiczyć oczka, bo osiódmej pobudka, psia krew!


W niedzielę rano, po przyswojeniu wiktuałów ze stołu szwedzkiego, wyruszyliśmy szlakiem czarnym i niebieskim w kierunku Wodospadu Podgórnej. Na widok krystalicznej wody niektóre z naszych koleżanek dały nura w spienioną kipiel wodospadu. Brrr. Ja nie mogłem, bo miałem tylko jedną parę stringów i w zamoczonych nie mógłbym dalej iść. W niedalekiej odległości mijaliśmy wspaniały ogród japoński SIRUWIA, którego z braku czasu nie moglismy podziwiać. Ale na pewno tu wpadniemy. Zeszliśmy przez Sosnówkę Dolną, nad brzegiem Zbiornika Sosnówka do miejscowości o tej samej nazwie. Autobusem podjechaliśmy do Skansenu Hutniczego Leszczyna, gdzie nastąpiło zakończenie Rajdu.

Finał Rajdu odbył się w pięknej scenerii skansenu, otoczonym gęstym lasem mieszanym. gdzie wszystkie grupy rajdowiczów przybyły, aby zamanifestować swoją wspólnotę skupioną przy Oddziale PTTK "Zagłębie Miedziowe" w Lubinie. Komandorem Rajdu był, jak zawsze od początku ubiegłego wieku, Mariam Hawrysz. Zorganizował wszystkowzorcowo. Był dobry zespół z Wilkowa "BOSTON", przy muzyce którego wielu rajdowiczów wywijało obertasy. Na scenie Komandor wręczył zasłużonym kierownikom i przewodnikom nagrody książkowe i uścisnął grabulę oraz podziękował wszystkim za wspaniałą postawę turysty.
Na rajdzie miało miejsce doniosłe wydarzenie w Klubie Górskim PROBLEM. Otóż na członka został wciągnięty wspaniały człowiek, stary wyrypiarz górski - Józef Mencel. Przez Pana Prezesa Klubu zostałem upoważniony przyjąć przysięgę od Józefa i bierzmować Go na członka prawowitego. Dżozefowi bardzo zależało wystąpić narajdzie w roliklubowicza, więc w trybie nadzwyczajnej nadzwyczajności w warunkach plowych dokonaliśmy tej ceremonii. Będziemy musieli całym zespołem popracować mieco nad adeptem, bo pomimo swojej komunikatywności, wesołości i wysokiej kulturze osobistej, ma pewne mankamenty. Jest troszkę upierdliwy, jak na moją subtelną wrażliwość.
Na fotce od lewej członkowie Klubu Górskiego PROBLEM:
C.H.-Heniuś, Tadziu Zaczyński, Ela Naskręt, Ania Kmiecik /dawna Wachulaczka/ i Józek Mencel. Na rajdzie byli jeszcze klubowicze Jadzia Dyrcz-Hawrysz i Jej przezacny Małżonek, Komandor Rajdu Marian Hawrysz.


foto powyżej: Przy stole Zarządu Rajdu siedzą Państwo Hawryszowie oraz Beatka Polak z rodziną. Mają wszystkie sprawy rajdowe już poza sobą, mogą więc zasłużenie  odpocząć w cieniu pieca hutniczego.
A teraz kilka zdań o - pożal się Boże - kateringu, który zabezpieczyła właścicielka skansenu i restauracji w nim położonej. To było jedno wielkie nieporozumienie. Tu 3 wykrzykniki!!! Komandor Rajdu nie miał żadnego wpływu na jakość i organizację wydawania posiłków. Każdy z nas, na miejscu Mariana byłby pewny, że restauratorka mająca trzy restauracje, stanie na wysokości zadania i potrafi bez problemu obsłużyć rajdowiczów prawidłowo i w czasie do przyjęcia. I co ? Ano tzw. jajco! Było tak, co potwierdzają innirajdowicze, więc ta opinia jest nie tylkosubiektywna.
Po pierwsze, to szefowa i jej obsługa nigdy nie chyba nie prowadzili takiego serwisu, bo co kilkanaście minut były przerwy 20-minutowe w oczekiwaniu na karkówkę i kiełbaski. Na fotce widać nie kończącą się kolejkę. Kilkanaście osób nie mogło do 15.30 /wyjazd/ dostać tego mizernego kawałeczka mięsa, bo nie było "zdolności przetwórczej" grila. Zamiast od rana opiec wstępnie wszystkie porcje i potem szybko dopiec je na ogniu, koledzy grillmani wyciągali z garnka kawałki surowizny i rzucali na ruszta. Oni wykonywali tylko polecenie szefowej, więc do końca nie są odpowiedzialni za taki bardak.

Jak widać na zdjęciu, facet w niebieskich okularkach piekący mięso jest ubrany w jakąś czarną, brudną koszulkę /przynajmniej stwarzajacą takie wrażenie/ jakby pochlapaną farbą. W pierwszym momencie pomyślałem, że wylazł on z kanału garażowego, bo wymieniał skrzynię biegów w starym polonezie. Zawsze w gastronomii jest tak, że jak się nie dba o higienę i chce się iść na łatwiznę, to się ubiera w czarne ciuchy, bo nie widać brudu. O ile apetyczniej wygłądałby kucharz w białym lub innym jasnym kitelku, przepasanym gustownym, kolorowym fartuszkiem, prawda? Organizacja wydawania była tak idiotyczna, że trzeci kolega stojący na końcu rzędu "trzech wspanialych grillmanów" stał i chlapał nam po tackach musztardą i podawał bladą bułeczkę. Dlaczego jego nie włączono do smażenia na grillu? Tam na końcu powinny stać choboki czy butelki z musztardą oraz bułki i chleb w koszyku i każdy sam sobie by chlapnął tymi przyprawami. A powierzchni grillowej było stanowczo za mało. Czyż to tak wielkim przedsięwzięciem było dokupienie grilla, czy zrobienie dużego rusztu u znajomego spawacza?
Pierwszy raz w mojej ponad 40-letniej karierze rajdowicza, spotkaliśmy się z tak maleńkimi porcjami karkówki i kiełbaski. 
Mięsko to było wielkości rączki 3-letniej, cherlawej dziewczynki. Było spalone i twarde jak cholera, albo nie dopieczone, prawie surowe. Musiałem użyć swojego wojskowego niezbędnika i kroić cieniutkie plasterki tej wymęczonej, wysuszonej i przypalonej porcyjki mięska. Żułem, żułem, żułem i przełykałem te smutne kąski w całości. Profesjonał to kilka dni wcześniej zapeklowałby mięso, które nabrałoby kolorku i było kruche jak herbatniki petit beure. A kiełbaska miała 10cm długości. Każdy pamięta ubiegłoroczne i z poprzednich lat kiełbaski rajdowe. To były przynajmniej 20-centymetrowe pyty. Było co w usta wziąć. Nigdy nie było uzgadniania gramatury poczęstunku, dlatego ten fakt wykorzystała pazerna szefowa tegorocznego kateringu. Jak nie mogła ustanowić cenzaporowych to poszła po bandzie i tymi miniaturkami rozśmieszyła izirytowała konsumentów. Podobno dużo zupki zostało? A nalewali po pół talerzyka tej cienkawej pomidorówki o nazwie cygański pilaw czy coś tam cygańskiego.
Jak pech to pech! Dla mnie zabrakło musztardy w choboku, więc sam musiałem łyżką oskrobywać ścianki pudełka, gdy tymczasem sympatyczny facecik poszedł szukać następnego pojemnika z tą głupią musztardą. Szok! W tym miejscu chciałbym przeprosić moich Kolegów Tadeuszka i Józia za to, że nie mogli spróbować chociażby tej spalonej karkóweczki, bo do godziny 15:30 nie dopchali się do pieczonki.
Na dowód, jak wyrzut sumienia pokazuję te dwa bloczki. Ich bloczki. Szefowa na słowa krytyki, kiedy odchodziliśmy do autobusu głodni i wq*, zaproponowała wzięcie surowej porcji mięska, bo w domu to można z tej karkówki  zrobić sobie i bitki, karkówkę z grilla, mielone, roladkę i gulasz. O! żesz ty w mordę! Tego w 50-leciu PRL-u nie było! Nawet, jak mięso było na kartki!!! Następnym razem przyprowadzą żywego kabana i każą sobie wyciąć karkóweczkę ,łopateczkę,wyrwać bebechy śwince i narobić kiełbasek na grilla. 
Firma obsługująca gastronomię na zakończeniu nawet nie potrafiła policzyć, że jeden czy dwa woreczki to stanowczo za mało jak na 380 osób, Wszędzie walały się plastikowe naczynia, tacki, sztućce i kubki po piwie. Nie było możliwości kulturalnego i zgodnego z normą wrzucenia tego do śmietnika! Podsumowując - nikomu nie będziemy polecali amatorszczyzny gastronomicznej, zwłaszcza kateringu z tego skansenu. Niekompetencja i całkowity brak profesjonalizmu! Wstyd!
Ale odrzucając ten dziadoski i skandaliczny katering w skansenie na bok, za który w najmniejszym promilu nie odpowiada Komandor Rajdu, cały Rajd Górników Miedzi  Leszczyna 2015 należy uznać za bezdyskusyjnie wspaniale zorganizowany i udany ze wszech miar. W tym miejscu chciałbym w imieniu 5-osobowej grupy z KG Problem, serdecznie podziekować naszemu rajdowemu kierownikowi, Gieniowi Paszkiewiczowi, za wspaniałe i wzorcowe prowadzenie na szlakach z podaniem ciekawostek historycznych oraz umiejętne zorganizowanie nam czasu wolnego pomiędzy godz.20:00 a 3:00 nad ranem, gdyż zwłaszcza w tym czasie człowiek nudzi się jak mops.
Dziękuję Wszystkim Koleżankom i Kolegom za wsparcie mnie w ciężkich chwilach....a karkóweczki żal...wielki żal... 
Żeby nie kończyć relacji z rajdu tak smrodliwie śmieciowo, spójżcie na przecudny widok z murów Zamku Chojnik. Na pierwszym planie widzicie girlandy dojrzewających szyszek chmielowych, które polecam naszemu klubowemu birofilowi Dominikowi. Jakby zerwał ich troszkę, mógłby swoje piwko nazwać Chojnickie czy Zamek Chojnik. Etykiety zrobię. Jak zawsze.
I to już jest END. THE END. HAPPY  END. 
Do zobaczenia na Rajdzie KGHM już za 8 mieszków. Ja już pomalutku szykuję szpeje.
C.H.- cenzura i samoautoryzacja.

 
Wróć do spisu treści | Wróć do menu głównego