Menu główne:
46 Rajd KGHM -Bukowiec 2015 przeszedł już do historii. Nasza przygoda rozpoczęła się już w piątek - 29 maja. O godzinie 16:00 autobus wystartował z pętli na Ustroniu. Po raz pierwszy w historii wyjazdów Klubu - PUNKTUALNIE!!! To warto zapamiętać! Dla mnie szoking! Nasza grupa liczyła 40 uczestników, w tym 27 Klubowiczów. Proporcje płciowe były idealne. 20:20. Średnia wieku - 49 lat z okładem, chłe, chłe.
Za bazę wypadową obraliśmy "Gościniec Joanna". Położony na uboczu Trzcińska - wioseczki u podnóża Gór Sokolich - nad meandrującymi wśród pagórków wodami Bobru. Wspaniały obiekt ze wszelkimi wygodami i wygódkami w każdym pokoju. Pełny węzeł. Ciepła woda i srajtaśma dostępne 24h. Niestety, pomimo moich próśb o pokoje koedukacyjne, zarząd twardo stał na straży prawożądności i cnoty dziewic. koczowałem w pokoju trzyosobowym z dwoma wyposzczonymi ogrami, albo ogierami. Po ablucji zebraliśmy się przy watrze, gdzie przez długie godziny w szampańskiej atmosferze dawaliśmy upust swoim zdolnościom muzyczno wokalnym. Miejsce oraz chrust były za frico, co nie jest codziennością w takich ośrodkach. "Trza" za wszystko bulić!
Nasza grupa tym się wyróżnia od innych, że dysponuje tabunem wspaniałych instrumentalistów. Tym razem byli to: Wiesiu Augustyn, Andrzej Multarzyński, Jarosław Szwed - gitary, oraz niesamowicie brandzlujący smykiem struny Crazy Henry, czyli autor tej relacji. Zabrakło szaleńczych piruetów na klawiaturze akordeonu Zbysia Halika Halikowskiego. Zabraklo kontrabasu Jaśka Augustyna, który tak potrafi malancholijnie smędzić na strunie "G", że aż żal du.., tfu, serce ściska. No i zabrakło gitary Marka Korczyńskiego, w światku muzyków Johnem Waynem zwanym. Ale jakoś "dalim" radę. Jarek wspomagał się 500 Watowym piecykiem, chór wrzeszczał zgodnie "Ore, ore" i takie tam góralskie przyśpiewki. Ta mieszanka niesamowitych dźwięków niosła się po lasach, wzgórzach i łąkach aż po szczyty Starościńskich Skał i odbita od nich wracała do"Joanny". Miejsce watry pozostawiliśmy - jak to na rasowych turystów przystało - w nienagannej czystości.
Jarek wspaniałymi przejściami z tremolo na pizzicato powodował spazmy u koleżanek. A jego brawurowo wykonana piosenka o zajączku, który coś tam, gdzieś tam, doprowadzała nas do rozpuku. Ewa z Zegrza, tfu, Zgierza, znana tambury- nistka poddawała Jarkowi propozycje nowych chwytów i zagrań. On to "chytoł w mig" i grał, grał ,grał. Ach, jak On grał...
niektóre koleżanki szarpnęły się na nowe tenisówki. Markowe lub podróby, ale zawszeć to nowe!
Dla tych Panów wszystko było COOL i O.K. Zbyszek i Zygmunt non stop byli uśmiechnięci i nad wyraz zadowoleni. Doprowadzało mnie to, choleryka i malkontenta do białej gorączki. Jak można być aż tak szczęśliwym i spokojnym w każdej sytuacji? Przy tej watrze wywinąłem orła przekraczając bal - siedzisko i mam straszne dwie szramy na podudziu czy łydce. Zawsze mialem problem z nazewnictwem części ciala...
A Marysia zasmucona rzekła -jakby do siebie - stłumionym głosem : Cholera, piwko się skończyło... a tych dwóch się cieszy bez piwka...ech. Gdzie są te chłopy? Nikt kobiecie nie pomógł....nie użyczył puszki zimnego browarku...
Zbysiu zademonstrował nam starą metodę palenia prawdziwej watry, jaką przed wojną rozpalał na Wołyniu z zaprzyjaźnio- nymi burłakami /nie mylić z dzisiejszymi "burakami" których wokół nas pełno/. I to było to! Nam się zawsze zdawało, że rozpalamy standard watrę, a to było tylko zwykłe, wsiowe ognisko pastuszków na kartoflisku. I jak On /Zbysiu/ to robi, że nigdy jego chippisowska fryzura nie zapłonie? Smaruje kremem azbestowym? Zazdrościłem Mu Jego bujnych kudłów i gibkości, bo przyznacie sami, że nie każdy dokona taakich wygibasów nad płonącymi żagwiami.
W sobotę raniutko, po zszamaniu orientalnego śniadanka, Pan Prezes Jasiu objaśnił plan marszruty. Podzieliliśmy się na dwie grupy. Jedna grupa - aktywniejsza, wybrała atak na Sokolik /623m npm. Idąc szlakiami: żółtym przez Schr. Szwajcarka, potem trawersem po zboczu Krzyżnej Góry i czerwonym na szczyt Sokolika, rozkoszowali sie niesamowitym widokiem ze szczytu.
Druga grupa, a właściwie pierwsza, miała za zadanie przejść wzdłuż Bobru przez Janowice Wielkie na Miedziankę. Tam, w nowootwartym "Browarze Miedzianka", z polecenia Pana Prezesa dokonaliśmy oceny organoleptycznej trzech produkowanych piw. Jako uznany i niedyplomowany znawca tego złocistego trunku, muszę autorytatywnie stwierdzić co następuje. Piwo dolnej fermentacji "Rudawskie" /5% alc. i 12,5 Blg/ oraz górnej fermentacji "Górnik" /5,5 alc.obj. i 13,4 Blg/ są niezłe, ale na kolana nie rzucają, w przeciwieństwie do ceny. Za marny pokalek 0,5l /w tym 2cm pianki/ trzeba tu wybulić 8 złociszów. I to stojąc w długiej kolejce przy kontuarze. Za taką mamonę ja mam prawie czteropak całkiem przyzwoitego browarku regionalnego. Trzecim piwem tam warzonym jest z górnej fermentacji "Cycuch Janowicki" /5% alc.obj. i 12,5Blg/. Seksowna nazwa skłaniała i zachęcała do spróbowania tego jasnego, złociście perlącego się browarku. Jednak, o zgrozo! Tego się nie dało pić z rozkoszą. Kwaśny smak - podobno od dodawanego kwasku cytrynowego - niska pianka i mizerny zapach plasują to "piwo" w rzędzie egzotycznych, pitnych sików. Nikt z 10 osób, które kupily Cycucha, nie wymlaskał go do końca. Pili "na siłę", bo przecież wywalili na niego aż 8 złotych, czyli mniej więcej 2 EURO...w mordę! Cierpienia z Cycuchem wynagradzała wspaniała panorama Gór Ołowianych, oglądanych przez szklaną ścianę lokalu. Jakby przed browarem stanął Dominik Ziembowicz ze swoimi wspaniałymi piwkami w szerokiej gamie gatunków, smaków, zapachów i kolorów, to wszyscy goście browaru szybciutko by wykupili piwka Dominika, aby zabić "dziwny"/bardzo oglednie mówiąc/ smak "Cycucha". Siedząc przy piwku podziwialiśmy gwałtowną, ale krótkotrwałą burzę w górach.
Udało mi się "na krzywuchę" zeszamać wielką pajdę smakowitego chlebka ze "szmalcykiem" z dodatkiem sałaty i ogórasa małosolnego. Do tego halba piwa /nie Cycucha!/. Sponsorem wspaniałym był Boguś K./właściciel renomowanej firmy BOLID DANTOF/ za co w tym miejscu serdeczne Mu dzięki składam. Muszę też wspomnieć, że nieoczekiwanie odwiedziła nas w browarze kuracjuszka z Prewentorium Kolejowego Agatka Wejksznia, nasza koleżanka klubowa. Przywiozły Ją tam Jej urocze córunie. Szkoda, że przyjechała bez swojej wspaniałej szarlotki, którą nas od lat raczy na Górze Grzybowej.
Na szlaku spotkaliśmy starego trapera z Salt Lake City w błękitnym kapeluszu Kanadyjskiej Konnej. Facet szukał browaru. Wyraziście widać było, ze warę miał opadniętą z pragnienia. W tym egzotycznym skaucie, rozpoznaliśmy naszego wspaniałego druha Marka Jaglarza. Po przekonujących namowach i perswazjach Tadzia, Mark przystąpił do drużyny eksplorerów i wspólnie wytyczyliśmy azymut na "Cycucha". Tfu!
Wieczorkiem, w pomieszczeniu restauracji gościńca uskuteczniliśmy bezdymną watrę. Ze względu na ziąb i wilgoć ciągnące od Bobru, oraz troskę o zdrówko koleżanek, watra odbyła się w suchym i ciepłym pomieszczeniu. Przy piwku śpiewom i opowieściom nie było końca. Przez 7 godzin nasi gitarzyści na przemian: to Wiesiu, to Andrzej, to Jarek intonowali piosenkę, natychmiast podchwytywaną przez "chórek". Rozeszliśmy się po garsonierach ok. 4:00. A o 7 pobudka, bo o 8:00 śniadanko orientalne.
Zademonstrowałem prostą, ale bardzo skuteczną w 100% metodę na ochronę i odzyskanie każdej rozlanej lub przelanej kropli piwka. Także obrus nigdy nie będzie poplamiony! Otóż, wstawiamy pokal do wiadra od mopa w środek stożka do wykręcania mopa i nalewamy spokojnie piwko z duuuża pianką. Nadmiar pianki i samego piwka przelany zbiera się na dnie wiaderka. Wyjmujemy szklankę i dolewamy do niej z wiaderka przelane piwko. To jest mój, jeszcze nigdzie i nigdy nie publikowany patent. Higieniczny, wygodny i skuteczny. Na foto jestem w pidżamce i szlafmycy, bo zerwany z łóżka musiałem podzielić się z ludźmi swoim nowym odkryciem.
W niedzielę 31 maja nastąpiło zakończenie Rajdu KGHM w Bukowcu. Nad pięknym stawem, posród malowniczo położonych drzew, pod parasolami browarnianymi przystąpilismy do wielkiej wyżerki. Karkówka, wielkie pęto pieczonej kiełbasy podwawelskiej, pierożki ruskie, żurek z bułeczką, małosolne ogórcy i chleb ze smalcykiem, to wszystko było nie do przeżarcia. Do tego halba piwa.
Marysia Siedlarek, Marek Możdżeruk i Ania Wachulak czyli Kmiecik, to wielka historia wyrypów w nasze kochane Sudety.Chciałoby się powiedzieć, że Oni chodzili ZAWSZE! Marek musiał przebyć kilka kilometrów na dworzec Długołęki. Stamtąd do Wrocławia. Ze stolicy Dolnego Śląska do Jeleniej Góry. Następna przesiadkę miał do pociągu "pędzącego" do Janowic Wlk. I na koniec drałowanko z wielkim plecakiem do Trzcińska. W skwarze i spiekocie. A do browaru daleko. Imponująca chęć i potrzeba spotkania się na szlaku ze starymi druchami. Marku! Jesteś wielki. Pomimo różnych choróbsk wieku starczego, tfu, dojrzałego, Tobie się jeszcze CHCE! Ja nie zdobyłbym się na taką gehennę podróżniczą.
Oczywiście nie było parasola, pod którym nie siedziałby ktoś z klanu Augustynów. Naliczyłe Ich całą dyszkę. Zabrakło tylko Grażynki Augustyn, która musiała zostać wLubinie, aby doglądać całego dobytku Rodzin o tym szlachetnym i wspaniałym, starożytnym, cesarsko-rzymskim nazwisku. A żar się lał z nieba jak piwko z kija. Było "Tyskie" i "Lech". Można było sobie dokupić, jak kogoś bardzo suszyło. Ja tam wysiorbałem wysiorbałem pięć sztuk po 0,4 ela, czyli równiutko 2 literki. Kiedyś serwowali na rajdach 0,5 standart. Teraz oczędnie i w ramach walki z pijaństwem podają w dziwnej objętości.
W przyswajaniu i trawieniu poczęstunku pomagał nam zespół złożony z cud-skrzypaczki oraz dwóch multiinstrumentalistów grających na keyboardzie, akordeonie i saxie tenorowym. Nad jeziorem niektórzy samodzielnie piekli kiełbaski i moczyli obolale stopy w chłodnej wodzie. Wszyscy spiewali, rozmawiali o starych Polakach i róznych pierdółkach. Sielanka jak cholera.
W tych czterech boxach smażyły się słusznej wielkości kotlety z karczku wieprzowego i kiełbachy śląskie. W kotłach grzały się pyszne perożki i żurek śląski z "półjajem". Na końcu były dwa stanowiska z browarkiem. Lubinpex tym razem spisał się na medal, bo żadnych zatorów przy wydawaniu posiłków nie zauważyłem. No, może do piwka czekało się ok 24
sekund, ale profesjonalnego i wymaganego rytuału lania "po ściance" nie można nijak przyspieszyć.
Jeszcze "strażacka" fotka na zakończenie. Jak widać, wszystkie gębusie uchachane, opalone, pełne szczęśliwości. Ten spaślak w durnowatych przykrótkich spodenkach, leżący na pierwszym planie, to autor powyższej relacji z rajdu Grupy PROBLEM. W dodatku zasłonił swoim łb... swoją główką nasz proporczyk klubowy....w mordę. Na focie brak Zbynia Kościelnego, który akurat w takich momentach zawsze musi iść s***!!! Spać.
Z naładowanymi akumulatorami sił witalnych, pełni wrażeń, z pełnymi brzuszkami wracaliśmy na swoje stare śmieci. Wspaniałym driverem, który nas bezpiecznie transportował był sympatyczny Pan Zdzisław Anuszkiewicz z Góry.
DO ZOBACZENIA NA NASTĘPNYCH SZLAKACH RAJDOWYCH!
TRZYMAJTA SIĘ! HEJ!
BEZ PROBLEMÓW WĘDRUJEMY Z PROBLEMEM
THE END